Hrabia Monte Christo. Александр Дюма-сынЧитать онлайн книгу.
wiedzy.
– Wszystkiego – odparł ksiądz.
I w rzeczy samej, tego samego wieczora obaj więźniowie ułożyli plan nauki, a jego realizację rozpoczęli nazajutrz. Dantès miał nadzwyczajną pamięć i niesłychaną łatwość pojmowania: jego wrodzone zdolności matematyczne ułatwiały mu ujmowanie wszystkiego za pomocą rachunku, a obdarowany jednocześnie, jako żeglarz, iście poetyckim usposobieniem – wprowadzał poprawki tam, gdzie dowód mógł się wydawać zbyt materialny, bo sprowadzony do suchych cyfr lub jednostajnych linii geometrycznych. Znał wcześniej język włoski i nowogrecki, którego nauczył się cokolwiek podczas podróży na wschód. Dzięki znajomości tych języków był w stanie szybko pojąć zasady i budowę innych i po upływie sześciu miesięcy zaczynał już mówić po hiszpańsku, angielsku i niemiecku.
Tak jak to przyrzekł księdzu, nie mówił już o ucieczce, czy dlatego, że nauka zastępowała mu jakby wolność, a być może dlatego, że chciał dotrzymać słowa z właściwą sobie surowością; jak widzieliśmy, dni wypełnione nauką upływały mu szybko. Po roku był już innym człowiekiem.
Co do Farii, Dantès zauważył, że ksiądz z każdym dniem stawał się pochmurniejszy, że mimo urozmaicenia, jakie przyniosła mu obecność towarzysza, jakaś nieustająca myśl zdawała się kotłować mu w głowie; wpadał w głębokie zadumy, wzdychał mimowolnie, powstawał nagle, krzyżował ramiona i przechadzał się posępnie po celi.
Pewnego dnia podczas jednej z takich powtarzanych w nieskończoność wędrówek stanął nagle i zawołał:
– Ach! Gdyby tylko nie było strażnika!
– Strażnik będzie dopóty, dopóki ksiądz sobie będzie tego życzył – rzekł Dantès, który podążył za jego myślą z taką łatwością, jakby ją widział w kryształowej kuli.
– Już ci powiedziałem, że wzdragam się na myśl o morderstwie.
– A jednak to zabójstwo byłoby popełnione z konieczności samoobrony, wynikłoby z naturalnego instynktu samozachowawczego.
– Cóż z tego – nie byłbym w stanie tego zrobić.
– A jednak myśli ksiądz o tym nieustannie?
– Bez przerwy, bez przerwy – szepnął Faria.
– I znalazł ksiądz jakiś sposób, aby się stąd wydostać, prawda? – zawołał żywo Dantès.
– Tak, znalazłem, jeżeli postawią na galerii strażnika ślepego i głuchego!
– Będzie głuchy i ślepy – odpowiedział młodzieniec z akcentem takiej stanowczości, że Faria się przeraził.
– Nie, nie! – zawołał. – To niemożliwe!
Dantès chciał podtrzymać rozmowę, ale ksiądz potrząsnął głową i nie odpowiedział.
Tak minęły trzy miesiące.
– Czy jesteś silny? – zagadnął pewnego razu Faria.
Dantès nie odpowiedział, wziął dłuto, zgiął na kształt podkowy i odgiął znowu.
– Przysięgniesz mi, że tylko w ostateczności zabiłbyś strażnika?
– Tak, przysięgam na mój honor.
– Możemy więc przystąpić do wykonania naszego planu.
– Jak wiele nam trzeba na to czasu?
– Co najmniej rok.
– A kiedy moglibyśmy przystąpić do dzieła?
– Natychmiast.
– Ach, widzi ksiądz! Tośmy stracili cały rok! – zawołał Dantès.
– Sądzisz, że naprawdę go straciliśmy? – uśmiechnął się Faria.
– Ach, przepraszam, przepraszam – zawołał Edmund, rumieniąc się.
– Cicho! – rzekł ksiądz. – Człowiek jest tylko człowiekiem – a ty i tak jesteś jednym z najlepszych, jakich znałem. Patrz, oto mój plan.
I ksiądz pokazał Dantèsowi rysunek celi, izby Dantèsa i łączącego je podziemnego tunelu. Ze środka tego tunelu Faria chciał zacząć kopać wąski chodnik, podobny do tych, jakie się robi w kopalniach. Chodnik ten miał zaprowadzić obu więźniów pod galerię, po której przechadzał się strażnik. Znalazłszy się tam, mieli wykopać szeroką jamę i podważyć jedną z kamiennych płyt, które tworzyły podłogę krużganka; w odpowiedniej chwili płyta miała się zapaść pod ciężarem żołnierza, który runąłby w głąb jamy. W tejże chwili Dantès miał się rzucić na ogłuszonego upadkiem i niebędącego się w stanie bronić strażnika, związać go i zakneblować mu usta; wówczas obaj więźniowie wydostaliby się przez jedno z okien galerii i spuścili w dół murów po drabince.
Dantès klasnął w ręce, oczy zaiskrzyły mu się radością; plan był tak prosty, że nie mógł się nie udać. Tego samego dnia obaj górnicy wzięli się do pracy z tym większym zapałem, że następowała po tak długim wypoczynku, ponadto była przecież tylko wprowadzaniem w czyn najskrytszych ich pragnień.
Nic im pracy nie przerywało, poza czasem, kiedy każdy z nich musiał udać się do siebie przed wizytą dozorcy. Nauczyli się zresztą rozpoznawać, po tym niemal nieuchwytnym odgłosie kroków, kiedy dozorca schodził do lochów, więc żadnego nie złapał nigdy na gorącym uczynku. Ziemię wydobywaną z nowego podkopu wyrzucali stopniowo i z niesłychaną ostrożnością przez okienka w lochu Dantèsa lub w celi księdza, a wiatr nocny rozwiewał proch daleko, nie zostawiając po nim ni śladu. Praca ta trwała przeszło rok, a posługiwali się jedynie narzędziami, o których już pierwej mówiliśmy: dłutem, nożem i drewnianym drągiem do podważania głazów. Przez ten rok Faria nie przestawał podczas pracy uczyć Dantèsa, rozmawiając z nim to w tym, to w innym języku, ucząc historii narodów i ludzi wielkich, którzy zostawiają za sobą ten błyszczący ślad, zwany sławą. Ksiądz, człowiek światowy, obracający się w najwyższych sferach, miał obejście pełne dystynkcji, a zarazem jakiejś majestatycznej melancholii, a Dantès, dzięki swej chłonnej naturze, potrafił sobie przyswoić owe wykwintne maniery, których mu brakowało, ów arystokratyczny sposób bycia, których można nabrać jedynie w obcowaniu z osobami z klas najwyższych lub z ludźmi o wyjątkowych walorach umysłu.
Po piętnastu miesiącach chodnik wiodący pod galerię był gotowy; wyraźnie słychać już było kroki strażnika. Nasi robotnicy, którzy – aby zapewnić sobie jak największe powodzenie w ucieczce – czekali na noc ciemną i bezksiężycową, obawiali się teraz tylko jednej rzeczy: że ziemia zawali się sama, i to zbyt prędko pod stopami strażnika. Zapobiegli więc temu ryzyku, podpierając płytę małą belką, na którą natknęli się w fundamentach. Dantès umocowywał ją właśnie, gdy wtem usłyszał, jak Faria, który został w celi Edmunda, aby zaostrzyć kołek, na którym miała wisieć drabinka, zaczął go rozpaczliwie wzywać do siebie. Dantès wrócił pospiesznie do celi i ujrzał, że ksiądz stoi na środku celi, blady, z czołem pokrytym potem i kurczowo zaciśniętymi dłońmi.
– Ach, mój Boże! – wykrzyknął Dantès. – Co się księdzu dzieje?
– Prędko, prędko, słuchaj mnie – odparł Faria.
Dantès spojrzał na posiniałą twarz Farii, oczy obwiedzione fioletowym cieniem, zbielałe usta, zjeżone włosy i w przerażeniu upuścił na ziemię dłuto.
– Ale co się stało? – zawołał.
– Jestem zgubiony! – wydusił z siebie Faria. – Posłuchaj. Dopada mnie straszliwa choroba, być może nawet śmiertelna, czuję, że właśnie zbliża się atak. Miałem taki sam rok temu. Jedno jest tylko lekarstwo na tę chorobę – powiem ci jakie; biegnij prędko do mojej celi, podnieś nogę od łóżka; noga jest wydrążona i znajdziesz tam kryształową