Paziowie króla Zygmunta. Domańska AntoninaЧитать онлайн книгу.
pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!
– Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.
– Pamiętajcież!
Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.
– Panie ochmistrzu… tędy, tędy, prosto nad rzekę – szeptał bakałarz – przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy. Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą mieć uwalane jak nieboskie stworzenia.
– Pst… widzisz ich waszmość?
– Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka…
– Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!
– Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!
– Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite89…
– Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki…
– No, no, bardzo proszę, przez krotofil90… nie pomnażajcie swojej winy!
– Niechże nas Bóg broni przed takowym pomnażaniem! Wżdy błagamy o przebaczenie po stokroć, żeśmy lekcję łaciny opuścili, ale na cześć naszą przyrzekamy powetować to jutro w dwójnasób.
– Milczeć! Hhhrrrum… o pieska donny Papacody chodzi, niecnoty jedne!
– A to łotr bezecny… – oburzył się Krystek – kogóż znowu pokąsał?
– Dość już wykrętów… nie na gadanie do was przyszedłem; marsz na górę! Król jegomość wie o wszystkim i będzie was sądził.
– Co? Za parę werbów91?
– Za jedną lekcję? Sam król?
– Milczeć! Marsz na górę, powiadam.
– Ale idziemy, idziemy, ino kosz z rybami trza zabrać.
– Z jakimi rybami?
– A o… tyle ślicznych karpi, karasi, nawet dwie szczuki…
– Od samego obiadu człek siedzi, pełen kosz nałowiliśmy.
– Wżdy ich nie wrzucimy na powrót do wody – burknął zuchwale Boner.
– Wasza miłość pozwoli odnieść to do marszałkowskiej kuchni.
– Chcieliśmy się Serczykowej podchlebić; pięknieśmy wyszli!
– Za taką błahostkę do samego króla!
– Gdyby wasza miłość nie był tak zagniewanym, przysiągłbym, że sobie ino dworuje92.
– Niechże pan ochmistrz ulituje się ten ostatni raz, każe nam wlepić po dziesięć batów na kobiercu, pocałujemy go w rękę i sza!
– Jak Boga kocham, nijakiej uciechy biedny paź zażyć nie może!
Malcy paplali bez wytchnienia, jak najęci, a biedny Strasz i mistrz Ambroży stali zmieszani, zupełnie zbici z tropu i poglądali na siebie, ruszając ramionami.
– Alibi… – westchnął ochmistrz.
– Alibi… – westchnął bakałarz.
– Słyszałeś, co mówili? – w samo ucho syknął Jędruś Krystkowi.
– No, to jakże… czegóż czekamy? Idziemy na tę górę czy nie? – domagał się Czema z odwagą męczennika wiedzionego na tortury.
– Idźcie precz na złamanie karku! Niech was moje oczy nie widzą!
– Bóg zapłać waszej miłości; trzymajże i ty kosz, bo ciężki.
– Chodźmy – rzekł Strasz – trzeba królowi jegomości zdać sprawę.
– Właściwie rzekłszy, to chyba nie między paziami szukać trzeba winowajcy – zauważył Ambroży.
– I mnie się tak zdaje. Chwała Bogu.
W zamkowym ogrodzie tymczasem niewesoło się bawiono: królowa, rozdrażniona do najwyższego stopnia, mówiła niby do swych towarzyszek, lecz co drugie zdanie wtrącała jakiś przytyk do męża, tonem szorstkim, zjadliwym. Robiła to jednak o tyle zręcznie, że można było nie rozumieć tych przykrych słówek i król Zygmunt, nie chcąc doprowadzać do poważniejszego nieporozumienia, starał się nie słuchać i nie słyszeć tej niebezpiecznej rozmowy.
Signora Papacoda pobiegła z ukochanym zwierzątkiem do swej komnaty, by za pomocą wody, mydła i ścierek przywrócić Kupidynkowi jego pierwotną urodę. Poczciwy Stańczyk coraz to nowymi konceptami silił się zabawić króla, ale w powietrzu ciągle jeszcze wisiała burza.
I paziów rola łatwą nie była: jeśli nie oni osobiście, to kilku z ich grona obraziło ulubioną damę dworu, a obrazę odczuła gniewnie królowa. Stali więc wyprostowani w szeregu, nie śmiejąc po cichu nawet rozmawiać z sobą.
Wtem wielkie zdziwienie odmalowało się na ich twarzach, najpierwsi spostrzegli coś niebywałego i niespodziewanego: oto na ścieżce, wiodącej od strony podwórza, ukazał się Dymitr Montwiłł… nie wołany, nie będący w służbie, w szarym codziennym ubraniu. Kołpaczek93 barankowy miał w rękach i szedł z jakimś wahaniem, to przyśpieszając kroku, to stając, to wlokąc się noga za nogą… W końcu przemogła silna wola nad obawą; biegnąc prawie, doszedł do króla i upadł przed nim na kolana.
– Raczcie, najmiłościwszy panie – zaczął, jąkając się – raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo… to… ja zawiniłem.
– Ty? Wszak ochmistrz…
– Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.
– Dwadzieścia pięć korbaczów94! – krzyknęła, nie hamując swej złości, Bona.
– Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.
Montwiłł milczał.
A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.
– Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? – spytał.
– Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! – krzyknął paź z oburzeniem. – Obciąłem ogon, to prawda, ale mniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie do siebie podobne.
– Wstań i pójdź bliżej – rzekł król łagodnie.
Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:
– Dlaczego kłamiesz?
– Ja… praw…
– Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o co chodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz95 skłamałeś?
Chłopak milczał.
– A to Litwin uparty! – szepnął król do Stańczyka. – Jeżeli powiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.
– O panie najmiłościwszy… najlepszy… tak już powiem. Jego miłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz
89
90
91
92
93
94
95