Trzaska i Zbroja. Domańska AntoninaЧитать онлайн книгу.
na strych, pozasłaniam jako dziury deskami i słomą, żeby nie przeciekało. Nijak się nie mogę przepomóc na świeżą strzechę. Oj, Boże, Boże miłosiernyl
Z godzinę łatał dziury w dachu, zatykając je, czym mógł, od wnętrza, jak to niemal przy każdym deszczu musiał robić, bo te słabe zapory psuły się i odpadały po paru dniach. Jakoś tym razem nadspodziewanie dobrze mu poszło i trochę weselszy zeszedł na dół do swoich.
Nowo narodzone dzieciątko spało cichutko, pozawijane w ciepłe szmaty. Kasia krzątała się przy piecu i gotowała pęcak na wieczerzę. Z dala od ognia stał garnuszek z ciepłym mlekiem dla matusi. Młodsze dzieci bawiły się z psem w kącie, ale spokojnie, żeby nowej siostrzyczki nie budzić.
– Gdzieżeś to siedział tak długo, ojciec? – spytała żona.
Zawahał się. A nuż w złość wpadnie i wszystkie obelgi Zbroi powtórzy? Biedna Margosia już dziś płakała przez niego. Jeszcze broń Boże zasłabnie. Odchrząknął i odpowiedział wymijająco:
– Wstępowałem na chwilę do wójta, coby się o swego chłopaka nie trapił, jako Basi już w domu nie ma.
– No? A co on na to? – spytała ciekawie.
– Rad46 był, a jakże. Nawet mi podziękował.
– No, to chwała Panu Jezusowi. Może nas już nie będzie tyla dręczył jak zawdy.
– Byłem i na strychu dziury pozasłaniać.
– Dobrześ zrobił. Zaraz pewno będzie i wieczerza. Co to takiego? Co tak zbyrka47?
– Aha, wali się ktoś do sieni. Wyjrzyj no, Pietrek.
Chłopiec wybiegł z izby i powrócił natychmiast, wyprzedzając gościa.
W mroku wieczornym, którego słaby ogień na kominie prawie nie rozjaśniał, ujrzeli przy drzwiach wysokiego mężczyznę w ciemnej opończy, z kijem w ręku. Zdjął czapkę, pochwalił Pana Jezusa. Odpowiedzieli mu wszyscy: „na wieki”.
– Gospodarzu czy gospodyni, bo jakoś nikogo w tym ciemku nie widzę – rzekł obcy – pozwólcie mi spocząć i obeschnąć trochę przy waszym kominie, bom przemókł do nitki.
– Kasiu, przysuń ławę do ognia, a duchem48! – zawołał Wojciech. – Zaświeć kaganek!
– Nie trzeba kaganka, nie trzeba. Nie róbcie sobie ze mną tyle zachodu – przerwał podróżny. – Posiedzę chwilę i pójdę dalej. Pilno mi do Krakowa.
– Aha, to do miasta idziecie? – spytał Trzaska.
– Jużci, do pana krakowskiego49 mam sprawę. Śnieg mię w polu złapał, przeziąbłem srodze…
– Oj, nie wiem ja, zali próżno nie idziecie. Gadali dziś ludzie w Krakowie, jako właśnie król miał jechać na roki50 do Biecza, a pan krakowski, ma się rozumieć, także.
– Taaak? A, to źle. Ha, darmo. Poczekam w mieście, aż wróci. Pierwszy raz mi tędy droga wypadła, mówiono mi, że ta wieś to królewszczyzna51…
– A jakże, od wiek wieka.
– Dobrze króla mieć panem we wsi, prawda? – rzekł podróżny żartobliwie. – Człek jakby u Boga za piecem: czy cię chorość trapi, czy bieda gniecie, czy jakowej inszej pomocy trzeba, ino do dworu jak w dym. Bo i służba pańska, zarządce, dworzanie, wszystko zacne ludzie być muszą, czy tak?
– Utrafiliście w samo sedno – ze śmiechem odparł Trzaska. – Rzekliście: „być muszą” i tak też jest. Gdyby nie musieli, hej, hej, siódmą skórę by ściągnęli z biednego chłopa.
– Co powiadacie?
– Prawdę gadam. Niejeden komornik albo łowczy, albo krajczy, to i Żyda zdoli ocyganić, a jakże. Kaletę nabija, o swoje dobro dba, nie o pańskie.
– Nie do wiary!
– Ino że król jego miłość często na Łobzów zjeżdża, to cała nasza pociecha, a na ich brykanie hamulec. Wiedzą, że król najbiedniejszemu przystępny, że ze skargą do niego wolno przyjść o każdej dobie, to jedno im ręce wiąże i rogów przyciera.
– A we dworze kto siedzi?
– Oho, chyba z dalekości wędrujecie, gospodarzu, kiedy o takie rzeczy pytacie.
– Więcej niż dziesięć mil.
– Kto siedzi we dworze? Wstyd w nim siedzi. Ulubienica miłościwego pana – jąkając się odpowiedział Wojciech.
– A co to komu wadzi? Przecie królowi też się jakowaś rozrywka należy – zauważył ze śmiechem podróżny.
– Grzeszne wasze słowa – surowo odpowiedział Trzaska. – Poczciwemu człeku nie przystoi52 tak mówić. Kto ino cześć ma dla miłościwego pana – a Bogu najwyższemu wiadomo, że w całym królestwie wszyscy go nad własny żywot miłujemy – tedy kto ino serce ma uczciwe, co dzień się gorąco modli, by nasz król ukochany rzucił precz od się tę bezecnicę.
– Ej, chyba nie każdy taki zawzięty na tę biedaczkę? Jakże jej to?
– Rokiczana zwie się, diabelska pokuśnica. Z Czech ją biesi przynieśli.
– Czy taka zła, niemiłosierna, czy krzywdzi kogo?
– Dobra ci nie jest ani miłosierna – gorzko odrzekł Wojciech – ale my ta jej dobroci nie łaknący. Niechby se wróciła, skąd przyszła. Tyle od niej łaski wyglądamy.
– Aleście też surowym sędzią, gospodarzu. Ani koronowanej głowie nie przepuścicie!
– A czy ja to ze siebie gadam? Każdy ksiądz wam to samo powtórzy, a i boskie przykazania pisane nie ino dla chłopów, lecz dla cesarzów i królów tak samo. Po Bogu wszechmogącym miłościwy król Kazimierz jest mi pierwszy. Mądrością Salomonową słynie; sprawiedliwość jego i panu możnemu, i nędznemu żebrakowi jako słońce przyświeca; rządzi królestwem niczym ojciec najlepszy; czego tknie, wszystko mu się darzy; ino ta plama, ta jedna plama! Kiedy go już Pan Jezus pokarał takim słabym sercem ku białogłowom, niechby se kazał szukać po wszystkim świecie najpiękniejszej królewny, niechby ją pojął za prawą żonę! Choć niedawno owdowiał, mniejszy byłby grzech niźli to, co się przeciw bożemu prawu dzieje.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.