Dzieje grzechu. Stefan ŻeromskiЧитать онлайн книгу.
słyszy i wciąga w siebie, śni jej się złuda, że to z jej piersi jęk głośny wybiegł przed chwilą. Teraz po cichu niestrudzonymi palcami odplata zwoje żmii, co okręciła serce i żywą z niego krew wysysa, wysysa.
Wtem łoskot ziemi. Ściany głucho oddają ciosy. Pociąg. Drzwi rozwarto. Portierzy zaczęli głośno, miarowo, wyraźnie wykrzykiwać nazwy hotelów. Poczyna sunąć korowód ludzi. Rzecz tak zwykła wydaje się być Ewie jak straszne, tajemnicze misterium. Wlepiła oczy w idący tłum. Na każdą twarz padają jej oczy z przekleństwem, z okrutną grozą, z haniebnymi klątwami tragarzów, którzy są dookoła, ze stękaniem potężnych chłopów. Twarze obce, obce, obce! Krzyk w sercu: „nie ma!”. Wzniosły, ohydny i niezwalczony widok posługacza, który przysiadłszy na ziemi zadaje sobie pasami na plecy kufer i nie może go dźwignąć. I oto nagle buchanie niepowstrzymanej niczym rozpaczy, paroksyzm żalu, egzekucja, łamanie kołem duszy. Świat powleka ciemność śmiertelna. Ciało drży. Śmierć duszy… Nie przyjechał.
Wtem! Tam daleko. Jeszcze za szybą, na peronie, w błysku latarni. Ucieleśniony sen… On! Ujrzała we drzwiach! Trismegistos!
Szedł szybko.
Od głowy, jakby z ran, z otwartych lancetem żył, ścieka zimna krew aż do stóp. Do palców nieruchomych nóg płynie, co przywarły do ziemi jak ciężary tysiącpudowe.
Szedł szybko, mijał portierów z grymasem zniecierpliwienia. Na lewej ręce przewieszony pled, w prawej walizka. Oczy Ewy przywarły. Idą za nim. Znikł we drzwiach, w ciemnym lochu dziedzińca…
„To już po wszystkim… cicho – cicho…” – szepcą wargi białe jak kreda do serca bijącego boleśnie. – „Przysięgłam sobie. Słowo honoru sobie dałam…”.
I znowu w smutku niestrzymanym:
„To już i wszystko…”.
Wolnymi kroki wyszła przez rozwarte drzwi. W siekącym deszczu, w mroku latają ognie latarni. Krzyk i klątwy dorożkarzów66. Wynurzają się to łby końskie z pyskiem rozwartym przez szarpane wędzidła, z wywalonymi jęzory67 i strasznymi ślepiami, to tuż-tuż lśnią żelaziwa wzniesionego dyszla, dzwonią brzękadła chomąt. Wrzask nieznośny wywoływanych numerów, klątwy, nazwy ulic, turkot powozów, grzmot ciężki omnibusów – pochłaniają zgubione szepty nieszczęśliwych warg: „Łukasz, Łukasz…”.
Oczy rzuciły się w ciemność. Zdało się, że między dorożkami dojrzała ciemną sylwetkę. Chciała trafić do swego tramwaju, zdążyć na czas… Przemykała się między końmi, wśród latarń i kół, w tamtą stronę…
„Raz jeszcze spojrzeć, duszo moja!… Raz spojrzeć!…”. Nie! Już przepadł. Nie ma już nigdzie.
Ciemność… Szloch… Potrącił ją policjant nastając, żeby odeszła. Krzyczał na nią jakiś stangret. Ktoś klął haniebnymi słowami. Zaczęła w pośpiechu wycofywać się, żeby iść w innym kierunku. Trafić tylko do tramwaju. Usiąść… Zimno!
Ktoś zawołał tuż za nią:
– Numer 2326!
Zadrżała i skuliła się wpół. Myśl:
„Jego głos…”.
Konie biegły wprost na nią. Latarnie powozu oświetliły jego twarz. Uskoczyła w bok, żeby iść, żeby uciekać! Szept honoru: „przysięgłam!”.
O krok od niej przesunął się wsiadając do powozu. Wtedy, nie panując nad sobą, w spazmie rozpaczy, krzyknęła z cicha:
– Łukasz, Łukasz!
Wypadł z powozu. Twarz jego widać w przelotnych blaskach. Porwał ją za ręce, za ramiona. Olbrzymie jego oczy ze zgrozą patrzą w jej twarz. Tuż-tuż! Szept w straszliwym uniesieniu:
– Ewunia!
Wciągnął ją, wrzucił półmartwą do powozu. Cisnął dorożkarzowi jakiś rozkaz. Głowa jej w miękkim wgłębieniu powozu. Zmartwiałe wargi pod jego wargami. Serce łomoce pod jego sercem.
Czy to już dobrotliwa śmierć, czy jeszcze życie?
Po setny, tysiączny raz jego usta, kiedy się oderwą, w paroksyzmie trwogi i szczęścia szeptają68:
– Ewunia!…
Koła powozu na gumowych obręczach zdają się nie dotykać ziemi. Lecą, lecą, lecą wśród bryzgów wody ulicznej. Łagodny ruch, cichy, ostrożny, miarowy łoskot, jak gdyby tętno wszystkich rzeczy na ziemi… Skórzany fartuch chroni od deszczu, buda powozu od wichru i ludzi. Lecą, zda się, powietrzem, nad ziemią i ludźmi, w czarną rozkosz nocy. Usta szukając jej ust trafiają na szorstką wualkę i usiłują rozedrzeć tę przeszkodę nieskończonymi pocałunkami. Ręce nie ośmielają się wznieść, żeby ją usunąć.
– Po coś to zrobił? Dlaczegoś ode mnie uciekł? – szepcą oniemiałe, bezsilne usta.
– Cicho, cicho.
– Po coś to zrobił? Dlaczego wówczas napisałeś straszny list?…
Nieskończony błysk oświetlonych tafel okiennych, sznur latarniany… Biegną zmoczeni ludzie. Nieskończony korowód. Snują się za oczyma, jako chichot złego ducha. Ewa nie mogła mówić ani słowa. Czuła wszystko, lecz nie myślała. Pragnienie było spełnione. Czara szczęścia po brzegi nalana. Toć to jest powrót… Nagroda za wszystko, ale jak bezbrzeżnie szczodra! O Boże, Ty, który wszystko wiesz!… Miała jego usta na ustach. Teraz już tylko skończyć to życie. Upojenie bez miary…
Wtem powóz stanął.
Łukasz ocknął się, z westchnieniem podniósł głowę.
– Co to jest? – spytała boleśnie.
– Już hotel.
– Co za hotel?
– Ja tu będę nocował.
– Ach, prawda!
– Już tu raz byłem. Przyjechałem do Warszawy chodzić pod twoimi oknami w nocy. Widziałem twój cień przez szybę.
– Ja mieszkam w twoim pokoju…
– Ewuś!…
– Cóż teraz będzie?
– Muszę tu zostać.
– A ja? Cóż teraz będzie?
– Nie wiem. Czy wrócisz do domu?
– Wrócę, oczywiście… Tak, oczywiście, wrócę do domu. A ty?
– Ja tu zostanę.
– Ale jutro? Co jutro?
– Jutro rano odjadę stąd na wieś.
– Do Zgliszcz?
– Skąd to wiesz?
– Wiem.
– Skąd to wiesz?
Cicho, krótko zapłakała. Stłumiwszy jęk rzekła:
– Wszystko jedno! Muszę ci powiedzieć te wszystkie rzeczy, muszę powiedzieć! Gdzież ci to powiem? Antropologia jest to śliczna, prześliczna nauka! Mój Boże! jeśli znowu przepadniesz…
Milczał z oczyma wlepionymi w jej twarz. Wreszcie wyszeptał:
– Chodź ze mną…
– Dokąd?
– Wezmę numer w hotelu. Będziemy sami z godzinę. Później pójdziesz do domu.
– Doskonale! Bierz ten numer, zamawiaj! Tylko prędko! Ja tu cierpliwie poczekam.
Znikł w bramie hotelowej. W chwili jego nieobecności, wbita w kąt powozu, myślała:
„Prawda,
66
67
68