Dzieje grzechu. Stefan ŻeromskiЧитать онлайн книгу.
uśmiechnął się z szyderstwem…
Przez całe życie dążył to tego, żeby poznawać, badać, zgłębiać. Wszystko, co jest pod utwierdzeniem, przekłuwać, przebijać, sondować jako przedmiot iglicą badania, zestawiać i wnioskować. Nie miało być w nim i poza nim nic, czego by nie znał, nie ujął pincetem18, nie rozciął skalpelem, nie rozdzielił mikrotomem i nie określił za pomocą sylogizmu. A oto przyszło wspomnienie chwili niewiedzy, momentu ciemności, który jednak był jakimś światem tajemnic, a którego niepodobna było niczym ująć, rozłożyć na czynniki pierwsze.
Jedno, z odległych skutków wnosząc, można było o naturze tamtej chwili nadmienić, że tkwi w niej jakiś splot, węzeł sił duszy elementarnych i niewiadomych, z którego na całe życie starczyć może uczuć wszelkiego rodzaju, czyli woli.
Byłaż to radość czy rozpacz, cnota czy podłość? – Nic nie wiadomo.
Zadumał się, zagłębił i ujrzał przed sobą oczy o barwie gencjany górskiej i owej wody w rodzinnej wsi, oczy zaklęte, oczy – wszechświat ducha, oczy najmądrzejsze i nieśmiertelne…
Usiadł na prętach żelaznego łóżka i wodząc wzrokiem po nowo najętej izbie posłyszał nagle zza ściany najrubaszniejszy śmiech męski i ochrypły, obmierzły chichot kobiecy. Drgnął cały i obudził się do rzeczywistości. Po chwili, chcąc rozpoznać, kto tak pięknie się bawi, wysunął głowę na korytarz. Głośny śmiech wychodził zza drzwi ozdobionych napisem: Adolf Horst, Filozof.
Około godziny piątej tego samego dnia pan Pobratyński drzemał wśród połamanych sprężyn starej kanapy, jak zwykle o tej porze. Pani Pobratyńska pruła jakieś zatłuszczone barchany.
Ewa zajęta była reparacją domowej bielizny.
Na drewnianym stołku, tyłem do okna, siedział lokator Adolf Horst. Był to przystojny mężczyzna, nieokreślonego wieku (od lat 30 do 50), z twarzą najzupełniej zadowoloną i bystrymi oczyma. Był dosyć zażywny, nie do tego jednak stopnia, żeby go można zaliczyć do grubasów.
Twarz miał starannie wygoloną z pozostawieniem podskubanego wąsika, włosy ostrzyżone przy samiutkiej skórze, co niweczyło niemal bez śladu zarysy zbyt już rozległych kątów łysiny. Ubrany był w całym znaczeniu tego wyrazu porządnie i wykwintnie, aczkolwiek suknie jego były dosyć wytarte i powypychane na łokciach. Tuż u nóg lokatora Horsta leżał śliczny taks, długi i lśniący, nie spuszczając oka ani na sekundę z oblicza swego pana. Pan Pobratyński ocknął się już i poziewał.
Dało się słyszeć lekkie stukanie we drzwi. Brudne barchany, zwinięte jednym zamachem w potężny kłąb, znikły pod kołdrą. Lokal z lekka zatrząsł się w posadach od podskoków matki rodu zdążającej do kuchni dla ukrycia negliżyków poobiednich.
Pan Pobratyński przybrał pozę wykwintnie niedbałą, jedno z arcydzieł swego ducha. Ewa otwarła drzwi.
– Państwo przebaczą… – mówił Niepołomski, wchodząc do pokoju – pragnę złożyć rządcy domu moje legitymacje. Stróż mię objaśnił, że szanowny ojciec pani właśnie prowadzi meldunki w tym domu…
– Tak jest. Proszę pana… – rzekła usuwając się ode drzwi.
Gość wszedł do cubiculum19 familii (niedostatecznie przewietrzanego).
Stary pan z dystynkcją i pewną odmianką wdzięczności przyjął wręczone mu dowody legitymacyjne. Wyszukał okulary, nałożył je na nos i dopiero ministerialnym gestem przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki jak wanna-nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa. Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku zapytania.
Pan Pobratyński z wolna wydłubywał z szuflady papierosy, karty meldunkowe, przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.
– Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? – rzekł pochylając głowę z uśmiechem poniekąd współczującym.
– Tak, z Wilczej.
– Tu ciszej, choć to i środek miasta… – dodał z ojcowską dobrotliwością.
– Kto lubi ciszę…
– A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.
– Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym nigdy, co wolę: gwar czy ciszę.
– To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii… – mówił stary pan, badając jednocześnie spoza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.
Gość nic nie mówił.
W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo na trumnę.
– Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko jak należy? – pytał jeszcze pan domu.
– Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej, żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołałem.
– I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specjalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych… – dodał życzliwie Horst.
– Złote zasady! – wyrzekł pan Pobratyński.
– Nie wiem, czy to są jakie zasady – mruknął Niepołomski do siebie.
– Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? – zapytał, a raczej stwierdził, patrząc w papiery, rządca domu.
Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda jak potrącenie pięścią:
– Tak. Jestem żonaty.
Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem wesołości zakaszlał. Ewa przyjęła do wiadomości słowa wyrzeczone przez Niepołomskiego w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś pięścią uderzył w głowę.
Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblazło ją od stóp do głów.
– Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? – dopytywał się rządca ze słodyczą.
– Nie.
Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy jak z surowego żelaza…
– Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu albo, przypuszczam, o drugie łóżko… – wywodził pan Pobratyński – zdejmując wskutek emocji okulary.
– Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja… mieszka gdzie indziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.
Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości, chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku – i stał się rzewnym pytaniem:
„Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?…”.
– Rozwód – mówił w zadumie stary administrator – twardy to orzech do zgryzienia, jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.
– Sapristi20! – dorzucił Horst.
– Tak jest, to twardy orzech – rzekł gość. Uśmiechnął się przy tym dziwnie, połową twarzy. Jego suche, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.
– Znam się trochę na
18
19
20