Majka. Bolesław LeśmianЧитать онлайн книгу.
strony, kędy12 niegodny przywłaszczenia ogon przebywać raczył.
Gdybyś beczkę miodu kroplą smoły zanieczyścił, mniej byś ją uszkodził i mniej byś jej ubliżył, niźli krasie dziewiczej taki ogon niespełna rozumu przydając.
Toteż czuł się Dziura tak, jakby mu kto szczerozłotego dukata do rąk na własność dawszy, przedzierzgnął onego dukata sztuką diabelską w drzazgę, albo i – nie daj Boże – w gorszą jeszcze bezpożyteczność.
Lecz mimo tych uczuć słusznych a mitrężnych13 zawrzała w nim radość niestrudzona, jakby go po duszy snopem dojrzałego zboża pogłaskano na znak, że wiosna mu sprzyja i rok nadchodzi urodzajny.
Dawna tęsknota i poczucie braku nieokreślonego, jeśli nie znikły bez śladu, pochowały swe łby uparte w jakieś norze ciemnej, dokąd człek uczciwy nie zagląda, ciemnością ową zgoła pogardzając.
A natomiast uczuł Dziura, że dusza jego, dotąd połowiczna, uzupełniła się snem niespodzianym, który i ciało pokrzepił, i oczom udzielił niebywałego połysku. Czarowała go, widać, Majka, a on – człek śmiertelny – poddawał się tym czarom nieodpartym.
Poddawał się ochoczo i wprawnie, jak się chłop wszelkiemu jarzmu na tym świecie poddaje.
– Kocham! – szepnęła znowu Majka, przygarniając do się warkocz, na pszenicy w bezładzie złocistym poległy.
Nic jej na to Dziura nie odpowiedział, a i ona już odtąd żadnym się szeptem ku niemu nie ozwała.
Oboje bowiem nie mogli od pewnej chwili na mowę ludzką się zdobyć, milczeniem, które przyszło, pilnie zajęci.
I tak milcząc, przetrwali i przestali w pszenicy noc całą aż do przedświtu, wpatrzeni w siebie nawzajem i do miejsc swoich przykuci – on zadumany i nieczytelny, z księgą pod pachą, a ona wiotka i smukła ze światłem księżyca na obnażonych ramionach.
Dopiero o samym przedświcie Majka pierwsza otrząsnęła się z drętwoty całonocnej i rzekła:
– Czas mi już od ciebie, jak był czas do ciebie. Odchodzę, ale pamiętaj w niedzielę następną przyjść do lasu nad jezioro. Będę tam na ciebie czekała.
Zanim zdążył się Dziura opamiętać i oniemiałym językiem słowo jakiekolwiek z gęby wygarnąć, Majka dała nura do pszenicy i z oczu mu znikła.
Ujrzał tylko, jak się równia pszeniczna bruździ i jak się po niej koła, niby po wodzie, rozchodzą, znacząc zapewne drogę Majki, która się spodem pszenicy wpław przemyka.
Świt się już na widnokresie rozniecał i rozdmuchiwał, pierwszym swym pobrzaskiem zielonym dzieląc ziemię od niebiosów.
Wiatr poranny zakrzątnął się w powietrzu i łanom pszenicznym tu i ówdzie powierzchni z lekka nadłamał. Pył biały uniósł się po drodze i, pachnąc, w słońcu zaprzejrzyściał.
Dziura westchnął, księgę przed wzrokiem ludzkim ukrył w zanadrze i do domu kroki od zadumy zbytniej osowiałe leniwie skierował.
Świt tymczasem rozwidnił się już na dobre.
Wieś się ocknęła.
Powietrze, wypoczęte i nocną ciszą pokrzepione, chciwie zdawało się chłonąć żałosny skrzyp wozów drabiniastych i miarowe odgłosy dalekiego młota, które się, nie chcąc, spóźniały do własnych, dobywających je skądciś uderzeń – i zapamiętały, ani tchu, ani żadnych odstępów czasu nie znający poświst piły, która, jak gryzoń piekielny, wżerała się w drzewo podatne – i niechlujny a śpiewny pobrzęk pustych wiader, które się chwiały jeszcze na niewidzialnych już plecach znikłej na zakręcie ulicy dziewczyny.
Dziura rozruchał się nieco i oprzytomniał po nocy, w dziwnym a rozszalałym milczeniu i bezruchu spędzonej.
Czuł się teraz dobrze i odświętnie, jak wybraniec, któremu nie lada los się wydarzył.
Przechodził właśnie koło niecałkowitej, jak przybudówek, chałupy, skleconej z kilkunastu rozmaitych odcieni desek, jakby naprędce i dla chwilowego użytku, a przeznaczonej na stały pobyt zagnieżdżonego w niej mieszkańca.
Mieszkańcem tym był krawczyk-popsujko, któremu już od niepamiętnych czasów uprzykrzyło się na tej ziemi wszystko, prócz jego własnej wiary żydowskiej.
Chałupa, jeśli to była chałupa, okien nie miała, jakby się urodziła niewidoma i ślepa na to, co się poza nią na tym świecie doczesnym dzieje.
Wszakże czy to dla ozdoby, czy to w drodze ustępstwa obyczajom ludzkim, miała na jednej ścianie podobiznę okna, błękitnym konturem dość trafnie wymalowanego.
Ilekroć krawczyk-popsujko gwoli rozwidnienia swej ciasnej izdebki okna zapotrzebował, tylekroć drzwi otwierał i zawsze skutek osiągał.
I teraz właśnie siedział we drzwiach otwartych na progu i, gwałtownie w sobie skulony, łatał z obojętnością nic warte portki sąsiada Sikory, które to portki, od dawna swej osnowy14 pierwotnej wyzbyte, stały się jeno umówionym miejscem spotkania łat czerniawych i białawych, żeś z dala mógł je wziąć za szachownicę, Bóg wie czemu kształt dwóch nogawek potwornych przybierającą figlarnie.
Dziura zbliżył się doń i, zamiast powitać, postał chwilę w milczeniu, dając w ten sposób do zrozumienia, że i wita, i pomówić pragnie.
Krawczyk-popsujko, oczu od roboty nie odrywając, jął jeno szybciej igłą portki sąsiada Sikory w upatrzonym miejscu nakłuwać, jakby tam nagle prześlepiony dotąd niedobór zauważył.
– Widzę ja – rzekł, nie patrząc na Dziurę – widzę ja dobrze, że pan Dziura ma do mnie jakiś pośpiech i zapotrzebowanie.
– Mam – potwierdził Dziura dumnie i z zadowoleniem, poprawiając się w ramionach.
– A czym ja mogę panu Dziurze dogodzić? – spytał znowu krawczyk i, uniósłszy nagle portek wzwyż ku słońcu, spojrzał w nie ze znawstwem i z taką lubością, jakby się w najczystszym zwierciadle przeglądał.
– Ubranie mi potrzebne – odpowiedział Dziura ze stanowczością i umilkł z zakłopotaniem.
Krawczyk obrzucił teraz Dziurę od stóp do głów wzrokiem przymglonym, jakby zeń miarę już to na kożuch, już to zgoła na trumnę zdejmował.
– Zrobimy panu Dziurze ubranie tak dopasowane, że jak w nie wlezie, to i wyleźć nie potrafi – rzekł bez namysłu i językiem cmoknął nagle dla zachęty.
– Nie dla mnie ubranie, jeno dla dziewczyny – zauważył niby nieznacznie Dziura i westchnął wspominając niezbyt obyczajną nagość Majki.
– Jak dla dziewczyny, to i dla dziewczyny – rzekł obojętnie krawczyk i natychmiast dodał domyślnie: – Czy na miarę, czy na oko?
– Bez miary – na oko – odparł pośpiesznie Dziura, czując pewną ulgę z powodu, że rozmowa dobiegła wreszcie właściwego celu.
– A jakaż jest na oko wysokość dziewczyny? – spytał krawczyk.
– Do ramienia mi dostaje, gdy, kibić15 prostując, głowę na karku wygodnie osadzi – wytłumaczył Dziura.
– A za przeproszeniem – szerokość? – pytał dalej krawczyk.
– Szerokość? – zamyślił się Dziura. – Tyleż miejsca w pszenicy wyżłobi, co ta przepiórka, gdy skrzydłami zatrzepoce.
Powiedział to i gębę, jak furtę popsutą, zatrzasnął, ale za późno.
– W pszenicy? – powtórzył krawczyk, nie tyle przyłapując Dziurę na słowie nieoględnym, ile zastanawiając
12
13
14
15