Podlasiak. Bolesław LeśmianЧитать онлайн книгу.
w lasach przygodnej szukali przystani.
Była to zresztą przystań na drwiny i wypoczynek na opak. Po prawdzie bowiem mówiąc i zapatrując się na istotę rzeczy ze stanowiska bezwzględnie trzeciej osoby, należałoby raczej przypuszczać, iż wypoczywali nie w samym lesie, jeno w tym, co inni ludzie „widokiem lasu” przezywają, mając przy tym na myśli nie tyle las, ile własne oczy.
Zatrzymali się na samym przylesiu, nie śmiejąc wnikać głębiej – w szum i w cienistość, gdyż takie wniknięcie mogłoby przydać im podejrzany wygląd ludzi poszukujących kryjówki, a zbytnie zboczenie z drogi mogłoby narzucić im pozór zbiegów.
Zaludnili więc sam widok lasu, jakby w celu uzupełnienia i ożywienia nieprzynależnego nikomu obrazu.
Zdawałoby się, że nawet las, w ścisłym tego słowa znaczeniu, był niedostępny dla tak rdzennie bezdomnych dziwadeł i wzbraniając im swej treści istotnej, udzielał jeno swych zielonych pozorów, które na swój sposób i na swoją potrzebę użytkowali wedle możności.
Las, do którego się dowlekli, niczym się dla nich nie różnił od tysiąca innych, po drodze spotkanych lasów.
Na świecie trwało jeszcze ciemne rano.
W powietrzu wszczął się pierwszy zamęt i popłoch myszatych16 a ponikających w bławym17 rozcieńczeniu zmierzchów.
Niektóre z nich, pierzchając18 w rozsypkę, szukały piwnicznego schronu po jarach i krzewach. Inne, rozpraszając się stopniowo, jak koła na wodzie, ustępowały nieokreślonego w przestworach miejsca nowo przybyłym świtom.
Na niewidziane dawał się odczuwać kulisty i odległy pośpiech nadchodzącego spoza ziemi słońca.
Światło jego, dymne jeszcze i deszczowo mętne, nie rozwidniało przedmiotów, jeno odgraniczało je wzajem od siebie, złotawym kopciem19 osiadając na zaoranym polu, które jeżyło i rozluźniało oku swe grzbieciaste zagony, połyskujące na załomach ziemistym i pochmurnym fioletem, niby kruszce wilgotne, tu i ówdzie siekierą zadraśnięte i podważone.
Od pola światło szło do lasu, lecz nie docierając szczelnie do drzew, pozostawiało pomiędzy nimi a sobą próżnię, majaczącą nikłymi przypomnieniami ubiegłej nocy.
Łupliwa i krucha kora sosen, odstając na sękach, jedwabiście rdzawiła się w tym przyćmieniu przedporankowym, a różowomleczne pnie wilgotnych i zawsze chłodnawych brzóz, kędzierzawiąc się na zadrach zwitkami kredowego naskórka, to bielały, jak smukłe śnieżki, to różowiały przelotnie na kształt nóg bocianich, to znów plamiście migotały swym srokatym pręgowaniem.
Jedna tylko ponad rowem strzępiasta i ospowata od rosy pokrzywa blask przedwczesny złowiła swym najwyżej wystrzelonym liściem, który nad ciemniejszą odeń ziemią płonął jak samotny kaganek i wyprzedzając słońce, skupiał na włochatej powierzchni ukosem podaną złocistość niedostępnego jeszcze dla reszty świata poranku.
Pierwsze wróble, otrzepując na gałęziach pióra i dzioby, ćwierkały po jednemu i nie do końca…
Słychać było od czasu do czasu ich nagły trzepot i dreszcz wśród liści, ociekających kroplami rosy, przemieszanej z otrząśniętym po trosze pierzem.
Na niskiej i niby na jeża ostrzyżonej murawie przyleśnej stał dąb ustronny i rozłożysty. Stał dosłownie, gdyż zdawało się, że w miejscu zetknięcia z murawą kończy się i nie zapuszczając w ziemię żadnych korzeni, samą podstawą rozszerzonego u dołu pnia gruntuje się i równoważy na jej powierzchni.
Obydwaj przyjaciele, przynagliwszy20 ostatnich kroków, zbliżyli się jednomyślnie do tego dębu i usiedli pod nim, plecyma21 wsparci o pień zawile pobrużdżony i mszysty.
Jednoręki zdjąwszy czapkę, plackiem położył ją obok na trawie i nogi przed się wyciągnął, jak chwilowo postronione22 wiosła.
Kulawiec zaś, czapką łysy czerep23 dla sposobności osłoniwszy, niecałą nogę skrzętnie podwinął pod siebie, a całą ostrożnie i niby do snu ułożył w kabłąk24 na ziemi. Korzystając z jej pobliskości, ciemnym jak szylkret25 paznokciem usunął z przegięciny26 schodzonej pięty zbyteczny przytwierdek27 nabytego po drodze błota.
Siedzieli niemal tyłem do siebie i poglądali na własne utrudzone i przebolałe nogi, jakby na tych nogach świat się dla nich w tej chwili kończył.
Jednoręki miał torbę niezmiernie długą i pakowną, choć pustą i zaledwo u dołu z lekka wypaczoną rogatym bezładem szczupłego a rozmaitego brzemienia.
Znać było, iż utrzymuje ją schludnie.
Lśniła się od zgrzebnej, zrudziałej na słońcu czystości.
Od czasu do czasu gładził ją dłonią, jak heblem, strącając z jej kosmatej powierzchni coś w rodzaju zawsze obecnych otrębów.
Przed każdym posiłkiem wyjmował z jej wnętrza znaleziony niegdyś w kałuży przy studni kubek blaszany i oglądał go z jednaką zawsze zadumą i skupieniem.
I tym razem wyjął ów kubek, obejrzał go troskliwie i wszechstronnie i z powrotem ułożywszy na dnie torby, wyciągnął w zamian suchar płaski i dowolnie pogięty. Położył go na czapce, jak na pokaz i przyglądał mu się przez chwilę, rozważając zapewne trafność jego kształtu i stopień pożywności.
Kulawiec był posiadaczem torby kusej i płytkiej, ale upchanej dostatnio i pękatej jak kobza28.
Na oślep i krzątliwie wynurzył z niej spory gleń29 chleba i przyłapanym palcami rękawem potarł go po wierzchu, jakby dla nadania niezbędnego przed spożyciem połysku. Po czym oburącz rozłupał go na dwoje i na czworo, i smakowitym pochrzęstem ruchliwych szczęk uprzedzając wprowadzenie odpowiedniego do jamy ustnej kęsa, nastawił mu gościnnie dolnej wargi, jak dla przyjęcia komunii.
Chciał widocznie tą wargą przytrzymać w czas sypkie i rozrzutne okruszyny.
Tymczasem już jedna gałąź ciemnego jeszcze dębu rozwidniła się pokątnie30 – soczysta od rosy i bursztynowa od wsiąkliwego blasku, a jednocześnie drobiazgowo rzezany31 liść przeciwległej paproci wyprzejrzyściał i zielonkawym zmierzchem pobarwił szarą pod swym nakryciem ziemię, nadając jej pylnej powierzchni wklęsły pozór zagadkowo oświetlonego wnętrza.
Kukułka przez sen kukała w głębinie leśnej.
Jej piersiowe i parzyste okrzyki dolatywały z dala, od strony niewiadomej – i czasem tylko zdawały się pobrzmiewać tuż – w samej muszli zasłuchanego na chybił-trafił ucha, napełniając je po brzegi śpiewnym i rachubie dostępnym zgiełkiem.
Przyjaciele nie słuchali na pozór jej nawoływań, a mimo to, ilekroć zakowała32, tylekroć w takt jej kowania poruszali bezwiednie żuchwami, w których chrupiał chleb, mięsożernie i pieczołowicie miażdżony.
Chleb ten, powietrzem przetknięty i świeżością poranku nasiąkły, upajał ich i przyprawiał o swoisty zawrót głowy, niby trunek mozolny i cierpliwy.
Zdawało im się, że jednocześnie z tym chlebem pożywają
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32