Przygody Sindbada żeglarza. Bolesław LeśmianЧитать онлайн книгу.
rozpaczą i przerażeniem wyczekiwałem świtu. Dusza moja i oczy spragnione były jednego choćby promienia słońca, który swym brzaskiem nieśmiałym dzień zapowiada.
Unosząc się na ciemnych, spienionych falach, marzyłem o tym promieniu, o tym brzasku, o tym poranku, który zaświta w niebiosach i rozwidni ciemność dokolną11.
Noc wreszcie minęła i dzień zaświtał.
Zaświtał nieśmiało, bladym, zielono-złotym promieniem na szarym, zimnym obłoku.
Morze z lekka się rozwidniło. Oczy moje napełniły się radością, że mogły widzieć to, na co patrzyły. Otucha wstąpiła mi do serca.
Ścisnąłem mocniej belkę – jedyną przyjaciółkę, jedyną towarzyszkę mego smutku i mej podróży. Wicher nie ustawał i gnał mnie wciąż w stronę południa.
Słońce ukazało spoza obłoku swój rąbek złoty, a potem pół tarczy, aż wreszcie cała tarcza słoneczna zazłociła się na niebie.
Wówczas oczy moje, mrokiem nocnym umęczone, ujrzały z dala przed sobą brzegi wyspy nieznanej, pokryte zielenią drzew olbrzymich.
Widok tych brzegów rozweselił moje oczy i moją duszę.
Poczułem teraz, jak głęboko, jak serdecznie kocham te drzewa zielone i te brzegi, które są cząstką matki-ziemi, mojej rodzicielki.
Wicher gnał mnie właśnie ku tym brzegom, ku tym drzewom, ku tej zieleni.
Zbliżałem się do wyspy z szybkością niemal błyskawiczną.
Zaledwo pół godziny ubiegło od czasu, gdy wyspę zobaczyłem, a już dosięgnąłem jej brzegów. Po chwili belka jednym końcem uderzyła o brzeg wyspy. Chwyciłem dłonią za krzew, który ponad brzegiem zwisał, i wypełzłem z morza na wyspę.
Radość moja nie miała granic! Upadłem na kolana, pochyliłem głowę i całowałem ziemię wonną, ziemię twardą, której powierzchnię czułem teraz pod sobą.
Ucałowawszy tę ziemię, wstałem aby się rozejrzeć dokoła.
Na brzegu dzikiej i pustej wyspy ujrzałem mnóstwo pięknych koni. Jedne biegły, powiewając grzywą, drugie pasły się na bujnej trawie, inne stały w miejscu, dumnie unosząc ku górze pyski i przyglądając mi się oczyma pełnymi zdziwienia.
I ja też ze zdziwieniem przyglądałem się im z kolei.
Nie rozumiałem bowiem ich obecności na tej dzikiej i pustej z pozoru wyspie.
Głód mi dokuczał. Wyruszyłem więc w głąb wyspy w nadziei, iż mi się uda znaleźć kokosy lub banany i nimi głód swój zaspokoić.
Uszedłszy sporo kroków, spostrzegłem grotę. We wnętrzu tej groty siedziało kilkunastu ludzi, bogato ubranych.
Zauważyli mnie od razu i wybiegli z groty, aby mnie zatrzymać.
– Stój! – zawołał jeden z tych ludzi – skąd idziesz i dokąd?
– Idę wprost z morza – odrzekłem – zaś dokąd idę – nie wiem.
– Jesteś zapewne cudzoziemcem?
– Jestem cudzoziemcem. Nazywam się Sindbad. Uniknąłem przed chwilą śmierci, która mi cały dzień i noc całą groziła. Jeśli chcecie – opowiem wam, co się ze mną działo.
– Opowiedz! – zawołali wszyscy chórem. – Lubimy pasjami wszelkie opowiadania, lecz możemy cię słuchać tylko do godziny trzeciej minut pięć. Teraz jest godzina pierwsza, masz więc dwie godziny i pięć minut czasu.
– Wystarczy mi to najzupełniej! – odrzekłem i zacząłem im opowiadać po kolei wszystko, co przeżyłem od czasu wyjazdu z Balsory. Słuchali uważnie, dziwiąc się moim przygodom.
Gdym skończył opowiadanie, zaprosili mnie do groty i podali mi suty posiłek.
Jeden z nich zwrócił się do mnie z tymi słowami:
– Jesteśmy masztalerzami12 króla Miraża, który jest królem tej wyspy oraz wielu wysp okolicznych. Co rok dzień jeden spędzamy na tej wyspie wraz z tysiącem koni królewskich. Gdybyś o dzień jeden się spóźnił, już byś nas nie zastał, gdyż jutro, skoro świt, wracamy do stolicy. Drogi tej wyspy są tak błędne i tajemnicze, że bez naszej pomocy zabłąkałbyś się niechybnie i zginąłbyś z głodu.
– Punkt trzecia! – zawołał nagle drugi masztalerz, przerywając pierwszemu.
– Mamy tylko pięć minut czasu – rzekł pierwszy i, zwracając się do mnie, ciągnął dalej: – O trzeciej minut pięć wynurza się z morza na brzeg wyspy Koń Morski13 i wyprawia na brzegu swe chełpliwe harce, pląsy i skoki. Konie królewskie przyglądają się tym harcom, pląsom i skokom i mimo woli zaczynają je naśladować, nabierając cudownych ruchów. Tym sposobem kształcimy konie królewskie. Lecz Koń Morski, po ukończeniu swych pląsów, harców i skoków, rzuca się na nasze konie, aby je pożreć. Wówczas odstraszamy go krzykiem, przed którym uchodzi z powrotem do morza. Jeśli chcesz przyjrzeć się temu zjawisku, chodź z nami na brzeg wyspy, gdyż natychmiast wszyscy tam idziemy.
Zgodziłem się chętnie i poszedłem wraz z nimi.
Stanęliśmy na brzegu o godzinie trzeciej minut pięć i ukryliśmy się w krzakach pobliskich, aby Konia Morskiego przed czasem nie płoszyć. Czekaliśmy niedługo. Koń Morski wynurzył się z wody i wesoło wyskoczył na brzeg.
Po raz pierwszy w życiu ujrzałem Konia Morskiego. Był to niezwykły i prawie czarodziejski koń maści zielonej jak fala morska. Miał zielone ślepie, zieloną grzywę, zielony ogon i zielone kopyta.
Poruszył chrapami, zgiął szyję w łuk i zaczął harcować, pląsać i podskakiwać tak cudownie, że nie mogłem oczu od niego oderwać. Falowała mu grzywa i falował grzbiet. Zdawało się chwilami, że to fala morska pląsa na brzegu.
Konie królewskie, oczarowane jego pląsem, długo się w niego wpatrywały, aż wreszcie jęły bezwiednie naśladować jego ruchy i odruchy. Ustawiły się szeregiem – jeden obok drugiego – i, zachowując linię szeregu, zaczęły harcować, pląsać i podskakiwać, przejmując od Konia Morskiego falistość jego łabędzich poruszeń. Godzinę całą trwał taniec koni królewskich. Koń Morski umyślnie wprawiał je w ten taniec i czarował swymi harcami, ażeby potem w chwili niespodzianej napaść na oczarowane i tańcem zajęte konie i pożreć je zielonymi kłami.
Gdy zauważył, że konie królewskie są już dość oczarowane, zaprzestał swych pląsów, zaczaił się, błysnął ślepiami i już chciał się na nie rzucić, lecz masztalerze królewscy w okamgnieniu wyskoczyli z krzaków, aby go odstraszyć krzykiem i wrzaskiem nagłym.
Wrzask i krzyk masztalerzy królewskich spłoszyły Konia Morskiego. Błyskawicznym skokiem przerzucił się z brzegu do głębiny morskiej i znikł w falach.
Konie królewskie wciąż jeszcze tańczyły, nie mogąc się oprzeć czarom i pokusom cudownego tańca. Masztalerze jedwabnymi biczami skierowali je ku grocie, która służyła za schronisko koniom. Cała grota napełniła się końmi i ludźmi. Przenocowaliśmy w grocie wraz z końmi, a nazajutrz, skoro świt, wyruszyliśmy w drogę do miasta.
Błędna to była droga, w jarach, w gęstwach zagubiona, trudna do przebycia. Gdy się zbliżaliśmy do murów miasta, masztalerze królewscy przystanęli nagle i jeden z nich tak do mnie przemówił:
– Okazaliśmy ci gościnność i przychylność. Nie odmówiliśmy ani pokarmu, ani noclegu, ani pomocy. Nie domyślasz się nawet, że groziło ci z naszej strony niebezpieczeństwo. Z rozkazu bowiem króla Miraża jesteśmy obowiązani zabijać każdego, ktokolwiek ośmieli się dotrzeć do brzegu wyspy, do tego miejsca, gdzie konie królewskie uczą się pląsów
11
12
13