Sybirpunk – tom 2. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
– Pan... Aleksander Khudovec... witamy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych – odezwała się maszynka przesłodzonym, kobiecym głosem jednej z telewizyjnych lektorek. – Proszę podążać za mną.
Kulka popłynęła w powietrzu, ja ruszyłem za nią, zastanawiając się nad technologią, która coraz mocniej wkradała się w nasze życie.
Tak zwany napęd grawitacyjny wcale nie przewrócił naszej wiedzy i świata do góry nogami, bo działał na zasadzie zwykłego kierunkowego elektromagnesu. Wszędzie tkwiło tyle żelastwa, rur i zbrojeń w ścianach, że silniki się od tego odpychały i w ten sposób unosiły nad powierzchnią. Fakt, pewną nowinkę stanowiło ekranowanie kierunkowe, dzięki któremu można było strumieniem kierować, ale nic poza tym.
No i ten komunikat też bez sensu nagrany. Co to miało znaczyć? „Pan taki a taki, witamy...” – przecież nikt tak nie mówi! Albo „witamy pana”, albo inaczej jakoś. Wszystko robione po łebkach, na odwal się.
No tak, ale z drugiej strony pewnie trzeba było dać na początku zwrot osobowy. U nas to chociaż były tylko dwa oficjalne, „pan” albo „pani”, ale strach pomyśleć, co się działo tam, na Zachodzie.
Zachodzie, na który podobno miałem za jakiś czas jechać.
Dron przewodnik doprowadził mnie pod drzwi, wyświetlił holograficzną strzałkę.
– Pan... Aleksander Khudovec... Proszę o sczytanie karty identyfikacyjnej. – Fałszywie uprzejmy, nierówno złożony głos już zaczynał działać mi na nerwy.
Przyłożyłem kawałek plastiku, czytnik zaświecił zieloną diodą, drzwi rozsunęły się i wszedłem do sekretariatu. Siedząca za biurkiem asystentka uśmiechnęła się czarująco, podniosła wzrok znad monitora – przy czym para doczepionych na czole optokamer nadal śledziła ekran, biegające po rozszerzonej klawiaturze blatu dłonie niestrudzenie wstukiwały tekst.
– Ja... – zdążyłem tylko powiedzieć.
– Pan wiceminister już czeka, zapraszam. Kawa, herbata, coś mocniejszego dla pana?
Potrząsnąłem tylko głową, próbując nie pokazać po sobie, jak bardzo czułem się nie na miejscu, i przeszedłem do gabinetu właściwego.
Tak, tutaj wszystko było robione tak, żeby przytłoczyć i zrobić wrażenie. Wielkie, ciężkie meble; wielki, ciężki stół; wielka, ciężka flaga Federacji i równie wielki, ciężki portret Prezydenta wiszący na centralnym miejscu. Wszystko to w wielkim pomieszczeniu z wielkimi oknami – wszystko proporcjonalne do ciężaru znaczenia resortu.
Wiceminister, błysnęło mi jeszcze w głowie. Czyli ten typ był naczelnikiem całego wydziału, a ja wszedłem do niego z ulicy w starej kurtce i dżinsach.
– O, dzień dobry, witam! – Denis Gienadiewicz wstał do mnie, uścisnął podaną rękę. – Proszę siadać, pan się rozgości. Napije się pan czegoś?
– Nie, ja... ja od pana Daniłowa jestem.
– Wiem, wiem! Wadim Władimirowicz dzwonił już do mnie, nakreślił sytuację. Czyli co, potrzebny jest paszport zagraniczny?
Wadim Władimirowicz. To znaczyło, że ten typ znał Daniłowa jeszcze sprzed czasów, kiedy ten ostatni zredukował swoje personalia do tylko jednego członu nazwiska. A teraz był jedną z najwyżej postawionych szyszek w naszym neosybirskim okręgowym MWD i wstawał, kiedy do jego gabinetu wchodził szeregowy cieć, przysłany przez tamtego.
– No tak... Chyba że coś jeszcze się da? – spróbowałem.
Denis Gienadiewicz zarechotał, jak gdyby właśnie usłyszał przedni dowcip. Wcisnął głośnik interkomu.
– Dario Antonowna, zawołajcie do mnie Pronina i dajcie tutaj ten imprint, co mówiłem, żeby przygotować... Jak tam, co u Wadima Władimirowicza? – zwrócił się do mnie.
– Dobrze, wszystko dobrze. Żeni się! – Starczyło mi przytomności umysłu, żeby podtrzymać rozmowę.
– Wiem, wiem przecież, a jakże! Podobno panna młoda to jakaś piękność, tak? No, to się mu poszczęściło... A wy długo się znacie z Wadimem?
– Relatywnie niedługo, ale chyba dość blisko – odparłem wymijająco.
– Mówił o was w samych superlatywach, Aleksandrze...
– Wasiliczu.
– Aleksandrze Wasiliczu. To i na weselu się pewnie zobaczymy? Bo będziecie, prawda?
– Na pewno – przytaknąłem.
Nie łudziłem się nawet, że Daniłow da mi na ten dzień wolne. Pan wiceminister chciał chyba jeszcze o coś zapytać, ale na szczęście otworzyły się drzwi, zjawił się technik z przenośną stacją kodowania czipów. Poproszono mnie, żebym usiadł w fotelu, wsunąłem dłoń w zagłębienie dekodera.
To był ten moment. W takiej chwili można było zrobić dosłownie wszystko – zmienić sobie wiek, nazwisko, deklarowaną płeć. W ogóle wymazać się z rejestru cywilnego albo w kilka chwil zaimprintować nową tożsamość. Oczywiście wszystko i tak trafiało do centralnego rejestru, tam musiało być zatwierdzone i sprawdzone... Ale ta maszynka była czymś w rodzaju dziurki od klucza w drzwiach do raju.
– Khudovec Aleksander Wasilicz... Kapitan, zgadza się? – zamruczał technik, sprawdzający moje dane na holoekranie.
– W stanie spoczynku, tak jest.
– O, a gdzie służyliście? – zainteresował się pan wiceminister.
– Drugie ogniwo Specoddziału Szybkiego Reagowania przy Regionalnym Wydziale do spraw Walki z Przestępczością Zorganizowaną – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.
– O, to i pewnie się znacie z pułkownikiem Derlinem?
– Wspólna służba, tak. Natomiast...
– Proszę się nie ruszać teraz, kodujemy... – ostrzegł technik, kliknął przełącznik. Stacja zawarczała, poczułem lekkie ukłucie prądu. – No i już, proszę sprawdzić.
Wyświetliłem swoje dane, sprawdziłem, czy nic się nie zacina. No faktycznie, wśród danych znalazła się niewielka, niemalże niezauważalna adnotacja: zezwolenie na wyjazd poza granicę Federacji.
O rany, byłem wolny. W każdej chwili mogłem pieprznąć drzwiami, powiedzieć: kij wam w oko, nie wracam tutaj. Rzucić to wszystko w cholerę, wyjechać do Sańki i mieszkać sobie w cieplutkim, pięknym Calvi...
Tylko że tu było całe moje życie. Kusto, którego ktoś musiał karmić. Świeżo wyrwany diabłu z gardła zakład baryszewski, będący wreszcie czymś więcej w moim szarym życiu. Jakieś konkretne miejsce na służbie u Daniłowa. Znajomi, koledzy, towarzysze broni...
Olga, pomyślałem sobie. Olga, od której przecież powinienem był tę wyliczankę zacząć.
– Gratuluję. – Pan wiceminister wyszczerzył się i wyciągnął do mnie rękę.
– Panie prezesie, bo tutaj trzeba podpisać...
– Tak, tak. Dajcie to wszystko do mnie do gabinetu – rzuciłem, przechodząc obok sekretarki.
W zasadzie było już po południu, ale wypadało się przecież na zakładzie pojawić, żeby w ogóle wiedzieć, co się tutaj działo. Zamknąłem za sobą drzwi do gabinetu. Nagle wydał mi się strasznie mały i skromny w porównaniu do tego, w którym niedawno gościłem. Zrzuciłem kurtkę na kanapę i klapnąłem ciężko na fotel.
Jezusie słodki, jak mnie bolały wszystkie gnaty.
Włączyłem