Sybirpunk – tom 2. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
ale zawsze tak... No nie wiem, bez uczucia? Chyba tak.
A teraz miałem wrażenie, jakbym znów miał piętnaście lat i właśnie pocałował pierwszą dziewczynę w życiu.
– Olga, ja...
– Ćśśś... – Położyła mi palec na ustach. – Ja chyba też, chociaż jeszcze muszę się upewnić.
Potrząsnąłem głową.
– Ty, poczekaj. Ale skąd wiesz, co ja chciałem powiedzieć?
– No... No dobra, w sumie nie wiem. – Roześmiała się. – Ale na wszelki wypadek: chciałam powiedzieć, że też nie mam kasy na koncie i będziemy musieli teraz wszystkich pozabijać. Tak?
– Nnie, nie do końca, ale niech ci będzie.
– Chodź, wilku, odwieziesz mnie.
Rozliczyłem się z typem od szaormy, machnąłem na pożegnanie czarniawym i pokazałem Oldze: panie przodem.
Nadal czułem smak jej ust, krew krążyła w żyłach z taką prędkością, jakby mi ktoś dostrzyknął w serce nadtlenku azotu. Niezgrabnie otworzyłem jej drzwi do merca, podałem rękę podpatrzonym na jakimś filmie gestem. Ona w zamian obdarowała mnie takim spojrzeniem, że aż w pięty mi poszło.
– To była najlepsza szaorma, jaką jadłam w życiu – powiedziała, kiedy już ruszyliśmy. – A gdzie pójdziemy jutro?
– No wiesz, jest taka jedna fajna jadłodajnia niedaleko ode mnie. Ale chyba w jakieś bardziej dystyngowane miejsce, co? Skoro już mam ten cały smoking...
Smoking miał być śliczny. Nawet kiedy zawołani przez Daniłowa krawcy pokazali mi symulację, to od razu zrozumiałem: to będzie najlepszy ciuch, jaki w życiu miałem. Cena też była, ahem, adekwatna pewnie... Ale mój oligarcha oświadczył, że to prezent.
– Pójdziemy na tajskie. Lubisz tajską kuchnię?
– Pojęcia nie mam, przy tobie polubię.
Położyła mi dłoń na udzie, a ja prawie wjechałem w krawężnik.
– A potem?
– Co potem?
– Gdzie potem pójdziemy, Saszka. Do ciebie?
Ahem... Czy moje mieszkanie nadawało się do tego, żeby przyprowadzić tam kogokolwiek? Szybka wizualizacja: zmasakrowana przez wybuch klatka schodowa, posiekane odłamkami drzwi i zapewne zapaskudzona wykładzina w przedpokoju.
Podwójne łóżko ze skotłowaną, pełną kłaków i śladów łap pościelą.
– Coś nam znajdę na tę okazję.
– Apartament? – Jej oczy błysnęły. – Taki z wielką szklaną ścianą. I koniecznie wanna, wanna na środku pokoju! Taka, żeby było z niej widać miasto.
Na pewno były takie miejsca w mieście, nie? No były. Widziało się je, jak wyrastały stalowo-szklanymi wieżami ponad dachy szarych, brudnych, obdrapanych i nieciekawych bloków, w których mieszkali szarzy, brudni, obdrapani i nieciekawi ludzie. I pewnie można było je wynająć, jeśli poszukać. Ja nigdy nie szukałem, bo to nie była moja półka cenowa.
– Tak – powiedziałem, już teraz czując, że do końca miesiąca będę podjadał karmę Kusto.
Podwiozłem ją pod laboratorium, na miejscu jeszcze trochę zamarudziliśmy w samochodzie... No, trochę więcej niż trochę. W końcu odkleiła się ode mnie, puściła oko, wysiadła i zamknęła drzwi.
– Ej, poczekaj! – Zastukała w maskę, kiedy już miałem odjeżdżać.
Sięgnęła do wiszącej na pasku torebki, wyciągnęła koloryzator, wyregulowała na dziko czerwony i dotknęła ust, które w jednej chwili nabiegły wściekle soczystą barwą. Nachyliła się i przyłożyła wargi do bocznej szyby, zostawiając na szkle idealnie odciśnięty ślad.
Okręciła się na pięcie, rzuciła mi spojrzenie przez ramię i kręcąc tym bajecznie jędrnym tyłkiem, ruszyła po schodkach do laboratorium.
Oparłem się czołem o kierownicę i długi, długi czas po prostu tak siedziałem – a potem wrzuciłem bieg i poderwałem merca z piskiem opon.
Następna noc zapowiadała się wręcz bajecznie.
003
Spojrzałem na Daniłowa, pokręciłem głową.
– Co?
– Dziś lecicie, mówię! Co to jest, kurwa, że każdemu trzeba dwa razy powtarzać?! Bilety już macie kupione w jedną i drugą stronę, wszystko załatwione.
Nie za bardzo wiedziałem, co powiedzieć i jak nawet zareagować.
No rzeczywiście, wszystko było załatwione, w tym miał rację. Włącznie z tym, że zdążyłem wczoraj wyszukać, a dziś po drodze do niego skontaktować się z jednym z lepszych apartamentowców NeoSybirska i zaklepać u nich dwupokojowy penthouse z tarasem i – uwaga! – wanną przy samym oknie.
Na dziś. Na ten wieczór, kiedy z Olgą szliśmy do opery, a potem... Ahem. A potem szliśmy dalej.
Oczywiście zapłaciłem za to jak za zboże, cokolwiek to powiedzonko miało znaczyć.
I nawet teraz stałem jak debil ze smokingiem, zapakowanym w podwójny przezroczysty plastik, a Daniłow właśnie sczytywał swój czip na terminalu; krawcy nie zawiedli oczekiwań i zdołali uszyć go w czterdzieści osiem godzin. Rzecz jasna nie za darmo.
A on mi teraz mówił, że wszystko to psu w dupę, bo dziś wieczorem, zamiast iść do opery, mam lecieć do jakiejś Szwajcarii?
– Towarzyszu dowódco, ale...
– Nie ma ale! Oksana! – charknął w komunikator. – Bilety prześlijcie panu Aleksandrowi!
Mój zegarek piknął, wyświetlił: odebrano bilety. Szybko wywołałem je, przejrzałem... Odetchnąłem z ulgą: e, nie było źle, bo lot w tamtą stronę startował dopiero dziś o trzeciej w nocy.
Zatem zdążę zaliczyć operę, zdążę apartament z Olgą i wszystko inne. Wyspać się nie zdążę, bo prosto stamtąd będzie trzeba biec na samolot, ale... Tak. Zdecydowanie zdążę.
– Towarzyszu dowódco, dziękuję pokornie! – wyszczekałem, strzelając obcasami. – Jak jutro wieczorem przylecę, to jeszcze do was zajadę, przywiozę... Co się ze Szwajcarii wozi?
– Za moje pieniądze mi prezenty kupować będziecie, he, he. Brawo, dobrze myślicie, pochwalam zmysł przedsiębiorcy. Ale ja po dziewiątej wieczorem już nie jem, muszę się przed ślubem do porządku doprowadzić! I w ogóle od jutra rzucam palenie, a wy razem ze mną, więc przekażcie wszystkim: koniec palenia na bazie!
– Tak jest, ale... Ja jutro sporo przed dziewiątą wieczorem będę przecież, tu jest godzina przylotu. Ląduję o szóstej następnego dnia więc...
Pokazałem mu bilet, on popatrzył. Prychnął.
– Tutaj macie start, czas przelotu i lądowanie, tak?
– No...
– To jest bilet brany w Szwajcarii, wedle ich zegarka. A różnicę czasu doliczyliście?
Ociechuj, rzeczywiście. Czyli nie będę lądował o szóstej, tylko – co? O północy? A wylatywał nie o trzeciej w nocy jutro, tylko o dziewiątej wieczorem dziś. Cholera,