Sybirpunk – tom 2. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
tłoczyć do wyjścia i w ogóle.
Co jeszcze dziwniejsze, nikt nie bił brawa, żeby wyrazić uznanie dla kunsztu pilota.
Załoga nadawała jakieś komunikaty, coś mówili, tłumaczyli, ale i tak nic nie rozumiałem, więc przykleiłem znów policzek do bulaja, patrząc na inny świat.
Taka Szwajcaria to dziwne państwo – ani nie jest w Unii, ani poza nią, i tylko dlatego da się tutaj w ogóle przylecieć. Standardy i normy niby mają europejskie, język tak jakby też, ale jak co do czego przyjdzie, to naszych przyjmują z otwartymi ramionami. Pełno tu banków i podobno większość tych, co jeszcze mają w Federacji kasę, właśnie tutaj ją trzyma.
A mój oligarcha trzymał tutaj nieletnią córkę.
Podjechaliśmy pod rękaw, dopiero kiedy samolot stanął, ludzie zaczęli się rozpinać. Coś niemrawo się zbierali, więc zdążyłem z mojego miejsca przejść praktycznie cały przedział, dopiero przy oddzielonej części dla biznes klasy zatrzymała mnie stewardessa.
– No co? Wyjść chcę, nie?
– Entschuldigen Sie bitte, aber Gäste der ersten Klasse steigen als die ersten aus – zaszwargotała dziewczyna, po czym równie płynnie zamemłała: – We are sorry, sir, but business class passengers leave first.
– Co, kurwa...?
Pokazała za siebie, na ślamazarnie ruszających się, poubieranych jak banda pajaców, grubych i starych ludzi płci wszelakiej, w niewiarygodnie wolnym tempie pakujących swoje modne torby, torebki i wyciągających walizki, kosztujące pewnie tyle, co mój samochód.
Byłem i tak już zły i rozdrażniony całą sytuacją i brakiem zasięgu, a teraz w ogóle zapałałem dość specyficznym rodzajem nienawiści klasowej.
– Czekajcie, już my was rozkułaczymy... – zamruczałem. – U mojego Daniłowa byście mogli za ogrodników robić, o!
Wreszcie geriatria ruszyła się, ruszyliśmy się i my. Rękaw, kontrola bagażu, przez którą przeszedłem bez problemu, bo nic nie miałem... Potem prześwietlenie, trochę się zaciekawili moją ręką, ale pokazałem im numer seryjny pod klapką, wbili w system, wyskoczyły im dane producenta.
– Légion Étrangère? – uśmiechnął się technik.
– Légion Étrangère, oui, oui, mon frère! Tak jest, brachu – przyświadczyłem, zadowolony, że ktoś tu zna jedyny język obcy, w jakim potrafiłem powiedzieć parę słów.
Schodki zaczęły się na wysokości paszportówki. Jako że przez całą kontrolę osobistą po prostu przeszedłem, to stanąłem w kolejce pierwszy, zanim dogoniła mnie fala objuczonych bagażami żółtków... Wywołany ruchem ręki i zieloną holograficzną strzałką podszedłem do budki, ustawiłem się przed skanerem.
Siedzący na stanowisku celnik zmierzył mnie wzrokiem, w jego oczach zalśniły tęczowym poblaskiem wspomagane soczewki. Widziałem, że od potylicy do oparcia fotela ciągną się wąziutkie, niemalże przezroczyste nitki światłowodów, zapewne wpinających go bezpośrednio do systemu ewidencji... Zacnie.
– Imię, nazwisko? – rozległo się z głośnika, mimo że tamten nawet nie poruszył ustami.
– Aleksander Khudovec – odezwałem się zupełnie automatycznie.
O kurczę, to było po rosyjsku! Ale... skąd wiedzieli, przecież nawet nic nie powiedziałem? Celnik nadal świdrował mnie wzrokiem, jego ręce biegały po niewidocznym ekranie.
– Powód przyjazdu?
– Eee... turystyka.
Tak było przynajmniej wpisane w mojej jednodniowej wizie. Skąd on znał rosyjski i jak mówił? Poza tym gdzie był głośnik? Zacząłem rozglądać się, szukając miejsca, z którego dobiegał głos.
– Co wiezie... ...nym?
– Co? – Odwróciłem się przodem do celnika.
– Proszę patrzeć na mnie, nie kręcić się. Co wiezie pan ze sobą?
O kurde, o kurde. Tu nie było głośnika, uświadomiłem sobie. On wcale do mnie nie mówił, a ja tego nie słyszałem – to się POJAWIAŁO wprost w mojej głowie.
– Nic, nie mam przecież bagażu. – Rozłożyłem ręce.
– Proszę przyłożyć rękę do czytnika, udostępnić dane osobowe.
Co?
Położyłem dłoń na płytce, ale od razu zauważyłem, że był tam zaznaczony obrys prawej. No a ja miałem przecież czip w lewej, nie? Zdjąłem, ale celnik poruszył się, powtórzył:
– Proszę przyłożyć rękę do czytnika, nie poruszać się.
– Ale ja mam w drugiej...
– Nie poruszać! Udostępnić dane osobowe.
Oczywiście nie stało się nic, i to nie tylko dlatego, że nie miałem pojęcia, czego ode mnie chce i co niby powinienem zrobić. Obejrzałem się w lewo, ku czekającym do budek podróżnym: dwa pozostałe ogonki przesuwały się równym tempem, tylko mój stał w miejscu.
Ludzie zaczynali patrzeć na mnie z niechęcią, na razie jeszcze skrywaną.
– Może ja drugą położę, co? – zaproponowałem, po czym, nie czekając, przyłożyłem lewą dłoń.
Coś piknęło, chyba wyświetliły mu się jakieś dane, bo na soczewce zamigotały znaczki. Zamrugał, sięgnął po komunikator, coś do kogoś powiedział – tym razem już tradycyjnie, własnym głosem. Znów spojrzał na mnie.
– Proszę czekać – odezwał się głośnik-niegłośnik.
No dobra, czekamy. Oparłem się łokciem o ladę, popatrzyłem na czekających za mną, pokazałem ukradkiem na celnika i wzruszyłem ramionami. No co? Nie moja wina, tylko tamten coś kombinuje, jak przysłowiowy grawilot pod górę.
Do budki wszedł jeszcze jeden mundurowy, podpiął się przez gniazdo w skroni do systemu. Skubani, mieli wszystko w swoim wirtualu! Pokręcił głową, coś powiedział do tego pierwszego, tamten kiwnął.
– Proszę udostępnić dane osobowe!
– Nie mam takiej opcji, panowie mundurowi! – Rozłożyłem ręce. Rękę, to jest, bo drugą miałem na czytniku. – Jakie udostępnić? Ja mam czip starego modelu, nie ma żadnych opcji dostępu! To wy sobie znajdźcie, co trzeba. Comprendez-vous?
Kolejka zaczynała się wyraźnie irytować. Mało cierpliwy ten zachodni naród, pomyślałem sobie, skoro byle przestój, a tym od razu się dupsko spina. Co ja tutaj, dziesięć minut może stałem dopiero? A tamci źli od razu, z nogi na nogę przestępują. U nas w urzędach toby ich dopiero życia nauczyli.
Wreszcie celnicy chyba zdołali wspólnymi siłami dogrzebać się do niezbędnych im danych, bo ten nowy odpiął się od systemu, z wyraźną ulgą poklepał kolegę po ramieniu i wyszedł z budki.
– Witamy w Szwajcarii – odezwał się głos w mojej głowie.
– Nie dość dobrze was Suworow przeczołgał mordą po błocie, burżuje... – Uśmiechnąłem się nieszczerze, schodząc z linii czytnika myśli.
Pokręciłem się po hali przylotów, wreszcie udało mi się znaleźć pociąg jadący do miasta. Co prawda wykupiony w automacie przejazd kosztował tyle, co niezłej klasy kolacja w restauracji, ale twardo zbierałem potwierdzenia płatności w nadziei, że Daniłow zwróci wydatki.
Posmutniałem, bo z tematu restauracji myśli przepłynęły od razu ku Oldze. Ech, życie, życie... Zerknąłem bez szczególnej nadziei na komunikator, rzeczywistość nie zawiodła moich oczekiwań: brak połączenia, nieznana sieć, zamiast