Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
i oczy wygryzał. Jedni pili u stołu, drudzy zziębłe ręce u ognia zagrzéwali, spoglądając na siebie, bo byli ludzie wszelacy, tutejsi i obcy. Większa ich część noc spędziła na łąkach i chłód ich na legowisku objął jesienny. Znać to było z zarumienionych twarzy, z żywych ruchów, którémi rozgrzéwać się chcieli. Z noclegujących pod szopą, pierwszy co się ze snu po cichu zerwał i wozowi kazał gotować do drogi, był tłusty mnich, który po wczorajszéj zbytniéj wesołości swéj, ponuro teraz i kwaśno wyglądał. Lękał się może Opata, dla spóźnionego powrotu. Nie żegnając więc nawet swych towarzyszów, starego Zaprzańca i młodego Jaksy, na wóz się wdrapał i ku miastu poganiać kazał, w drodze głośno odmawiając pacierze zaległe, bo choć się zdał nie bardzo pobożnym i język mu czasem świerzbiał, bezbożnikiem nie był, po swojemu pana Boga chwaląc i przed nim się korząc.
Zaprzaniec za nim ruszył się drugi, a wprędce potém zerwał się Jaksa, który sen miał niespokojny, sam nie wiedząc jeszcze co z sobą uczyni. I Wrocławia mu się chciało i od domu a matki się odbiwszy, radby był dla niej co rychléj powrócił.
Stary go przywitawszy, głośno modlitwy rozpoczął, a tuż i pachołek jego przybył, co mu do lepszego odziewania się pomagał.
Tymczasem Jaksa przed gospodę wyszedłszy, poglądał na gościniec, tam i sam, ważąc jeszcze co lepiéj, nawracać do domu, czy zajeżdżać do miasta?
Jeszcze tak dumał, gdy stary Żegota już sobie napojonego konia podawać kazał, a mając go dosiadać zawrócił się ku młodemu.
– Zdrowi bywajcie – rzekł, a trafi się wam podle Krakowa droga, to mnie też pustelnika na skale mej nawiedźcie, rad ludzi widzę u siebie.
Dziękował Jaksa.
– A wam kędy droga? zapytał Zaprzaniec.
– Sam ci jej nie wiem jeszcze – rzekł Jaksa, ważę się, na łowym się tylko wybrał, a podróż musiałem zrobić.
Stary zważywszy może iż się nie chciał z tem wydać co pocznie, nie pytał już więcéj, na konia siadł, ręką pozdrowił i ruszył; a, choć siedem dziesiątków lat miał na sobie, mnogie boje i blizny, jechał jeszcze tak krzepko, raźno, jakby zawsze młodym był. Patrzał za nim Jaksa długo, aż mu zawróciwszy na leśnej drodze, z oczu zniknął.
Słońce wybijało się z za obłoków, czas i jemu było ruszać, konia też chłopcu kazał podawać, na psy, które pokarmiono, świsnął i dał koniowi rozstrzygać o tém (przeżegnawszy się) gdzie ma jechać daléj.
Zdało mu się to bezpieczniejszém niż rozum własny, który uczył dobrze czego nie trzeba było robić, ale co robić, nie wiedział.
Koń prychnąwszy, dla tego może iż w tę stronę więcej wozów i ludzi ciągnęło – zawrócił ku Wrocławiowi.
Jaksa prawie rad był, ale w duchu sobie powiedział, że w mieście ino popasie, rozpatrzy się maluczko i do domu nawróci.
– Gdyby jakiem szczęściem dało się zobaczyć ową Błogosławę, mówił jadąc – dobrzeć by to było, ale gdzież i jak się to trafić może?
Tego się cale nie spodziewał, po młodemu tylko o dziewczęciu marząc. – Ludzka rzecz.
Miał też powód szukać sobie i napatrywać żony, choć jej niby nie chciał i wypierał się wczoraj. – Miał Marek Jaksa jedną tylko panią macierz starą, która jedynaka swego miłowała jak oko w głowie, a ciągle modliła i prosiła go ażeby się, jeźli nie dla siebie, to dla niej żenił. —
– Dla mnie starej, mówiła mu, pociecha by była z synowej i wnucząt, choć do kogo zagadać, choć się z kim popieścić. Ty zawsze kędyś w drodze, ja sama, a uchowaj Boże nieszczęścia na ciebie, mnie też nie żyć, bo niemam dla kogo.
Dla téj miłéj macierzy radby się był ożenił już Jaksa, pewnie więcéj niż dla siebie, bo trudny jakoś był i największa piękność mu nie smakowała, gdy obyczaj miała prosty. Czegoś pragnął więcéj niż umiał powiedziéć – wysoko patrzał. Więc owa Petrkowa córka, zachwalona tak, w głowie mu utkwiła. Choć tam może starali się możniejsi a dumny Petrek za zięcia książątko by chciał mieć, i panu Jaksie nie było co zarzucić ani z rodu ani z mienia. Ich téż pono dawniej kneziami zwano, a z owych czasów włości a ziemi zostało im podostatkiem. Tak myśląc jechał powoli Jaksa, a psy, po zaroślach się zwijając, wietrzyły, bo rosa im pomagała. Szlak ludny był, wozy na targ nim sunęły, ludzie szli, bydło gnano. Już też zdala i gród poczynało być widać, i wieżę nad nim krągłą, gdy od strony miasta ukazał się orszak pański. Zdala trudno go było dobrze rozeznać, pył się za nim i przed nim niósł i tumanami go zakrywał. Dopiero nieco się przybliżywszy dojrzał Jaksa przodem jadącego, męża poważnego w sukniach długich ciemnych, z brodą siwiejącą postrzyżoną, bez broni żadnej u pasa ni u kolana, za którym dwu czeladzi przystojnie odzianéj wiozło łuki, kołczany i oszczepy. Siedział na koniu dzielnym, kapą okrytym, a nikt się z nim na równi nie ważył stać i z tyłu reszta kroczyła, konie hamując niecierpliwe. Oczyma mąż ten rzucał do koła, jakby się tu panem czuł, w kraju na który patrzał. – Przyglądając mu się lepiej Jaksa, na sukni dostrzegł u piersi krzyż złocisty na łańcuchu, i po nim, więcej się domyślił niż poznał powinowatego, którego od dziecka nie widział, Biskupa Janika Gryfa z Brzeźnicy, który choć duchowny, łowy, konie i zabawy rycerskie nad miarę lubił. Pomawiano go nawet o to, że więcej był rycerzem niż pasterzem, o co on mało dbał, bo swój obowiązek pełnił pilnie. Duchownych diecezyi swéj po żołniersku trzymał, a gdy wizyty kościelne odbywał, zwykł był nie inaczéj się w drogę wybierać jak z końmi, psy i ptaki, aby czasu nie tracić, kapelan za nim jadący, modlitwy głośno czytywał. Biskup je po cichu powtarzał, ze psów nie spuszczając oczu. Taką już słabość miał, za którą pana Boga przepraszał, zwyciężyć jej nie mogąc. Psy biskupie gromadą wielką, po polach się właśnie rozbiegły, a że Jaksowe też tam były, padły na się sobaki warcząc i do gryzienia się zabierając. Zwróciło to uwagę ks. Janika, a gdy postrzegł że obce psy duże i piękne były, nie domowego porodu, i ich i pana szukać zaczął oczyma po gościńcu. Tymczasem psiarze z batami rozganiali warczących.
Jaksa, który się bokiem gościńca brał, mimo to natknął się na orszak biskupi. Spojrzał nań ks. Janik wcale nie poznając.
– Wasze to psy? zagadnął jadącego, który go nizkim uczcił pokłonem.
– Moje!
– Cóż to tak z niemi po cudzych polach hasacie? zapytał biskup.
– Nie zajechałem tu po dobréj woli, odezwał się Jaksa, i nie na łowy, alem się srodze obłąkał.
Stanął Biskup i na psy, które przybiegły, chciwie patrzał.
– Zkąd te psy macie? zagadnął, u kogo służycie?
– Nie służę nikomu, rzekł Jaksa, którego suknie powszednie za pospolitego człowieka podawały. Psy z sobą z Niemiec aż z nad Renu wywiózłem.
Biskup więcéj na psy patrzał niż na człowieka.
– Dobre są? zapytał.
Chciał go już wymijać Jaksa, gdy się ku niemu zawrócił – i krzyknął.
– Sam tu! do mnie! kto wy jesteście? Psy bym wasze do mojéj psiarni rad mieć.
Ciężko się już było Jaksie panu stryjecznemu wykłamywać, zdjął więc czapkę i zbliżył się.
– Daruj mi, miłość wasza, że w tej sukni przed nim staję, alem się zbłąkał, a nie śmiałem przed nim się tak stawić, wypadkiem się tu znalazłszy.
– Jestem Marek Jaksa z Miechowa. Biskup cugle puściwszy ręce podniósł.
– A niepoczciwy! zawołał – i mijałeś mnie tak, nie dawszy się znać?? Pogroził