Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
ja wiem, pan mi tego nie potrzebujesz powiadać.
– Przepraszam pana prezesa, bardzo przepraszam – szeptał uniżając się w pokorze i onieśmieleniu.
– Pogadamy po przyjacielsku. Co ja mógłbym im dać?
– To już pan prezes sam zadecyduje.
– Więc przypuśćmy, że dałbym im tysiąc rubli, więcej nie mógłbym, rok zamkniemy z grubą stratą, ja to czuję.
– Mamy dotychczas zdwojony obrót w porównaniu do roku zeszłego.
– Cicho pan bądź, ja mówię, że ze stratą, to inaczej być nie może. Więc weźmy tę okrągłą cyfrę tysiąc rubli. Ile mamy ludzi w kantorze?
– Piętnastu jest nas razem.
– Ile w filii?
– Pięciu.
– To razem dwadzieścia osób. Co każdy może dostać z tych pieniędzy? Jakieś trzydzieści do pięćdziesięciu rubli, bo trzeba odtrącić procent na kary. Teraz ja się pana zapytam, co może komu przyjść z takiej marnej sumy? Co ona może komu pomóc?
– Przy takich małych płacach jak u nas, to i te kilkadziesiąt rubli będzie bardzo wielką pomocą.
– Głupi pan jesteś i źle pan liczysz! – zawołał z gniewem i zaczął prędko chodzić po pokoju.
– My pieniądze rzucimy w błoto, panie Szteiman, jak my je rozdamy. Ja panu zaraz powiem, co się z nich zrobi. Pan swoje ulokuje w loterii, bo pan grasz, ja wiem o tym. Perlman kupi sobie nowy garnitur, żeby się spodobać weberkom18. Blumenfeld kupi sobie różne głupie kawałki muzyczne. Kugelman sprawi żonie wiosenny kapelusz. Szulc pójdzie do szansonistek. Wilczek, no, ten jeden nie zmarnuje, on komu pożyczy na dobry procent. A reszta! Wszyscy stracą co do jednego grosza. I ja mam dawać swoje pieniądze na zmarnowanie, ja tego zrobić nie mogę jako dobry obiwatel! – zawołał, uderzając się w piersi.
Szteiman uśmiechnął się ironicznie.
Bankier spostrzegł to, usiadł przy biurku i zawołał:
– No, zresztą co to długo gadać, nie chcę dać i nie dam, a za te pieniądze kupię sobie ładny garnitur do stołowego pokoju. Panowie będziecie mieli tę przyjemność mówić na mieście: „Pan Grosglick, nasz szef, ma stołowy garnitur za tysiąc rubli”, to dobrze robi! – zawołał, wybuchając drwiącym śmiechem.
Szteiman utkwił w nim blade, jakby wygryzione atramentem oczy o czerwonych obwódkach i długo patrzył, aż się bankier poruszył niespokojnie, przeszedł parę razy gabinet i powiedział:
– No, dam gratyfikację, dam, niech wiedzą, że ja umię19 ocenić pracę.
Zaczął prędko przerzucać w kasie stosy papierów i wyciągnął w końcu paczkę pożółkłych weksli i bacznie je przeglądał.
– Tu jest weksli na tysiąc pięćset rubli, proszę pana.
– Firmy Wasserman i Spółka, to ony20 akurat warte są cały grosz – mówił Szteiman, oglądając weksle.
– Nic nie wiadomo. Pan wiesz, że firma jest w likwidacji, że oni mogą jeszcze się podnieść i zapłacą sto za sto.
– Żeby oni chcieli zapłacić pięć za sto, ale nie zapłacą ani grosza.
– Masz pan weksle, ja panu życzę, żebyś pan wycisnął z nich sto pięćdziesiąt za sto, sceduję je zaraz na pana.
– Dziękuję panu prezesowi – szepnął smutnie i cofnął się do wyjścia.
– Zabierzże pan swoje weksle.
– Papieru nie brakuje w kantorze.
Zabrał jednak weksle i wyszedł.
Bankier wziął się do roboty i przede wszystkim w książce trzymanej w kasie, przekreślił tytuł gratyfikacja i wpisał u dołu cyfrę 1 500 rs. jako wypłaconą.
Uśmiechnął się po tej operacji długo i z lubością gładził faworyty.
Wsunął się wkrótce do gabinetu bardzo elegancki Żydek, wysoki, szczupły, w złotych binoklach na garbatym nosie, z bródką rudawą w ostry klin przyciętą, z włosami kręcącymi się jak wełna i przedzielonymi przez całą głowę; z niespokojnymi, biegającymi ustawicznie z przedmiotu na przedmiot oczami oliwkowymi; wywinięte mocno wargi popękane i sinawe obcierał ustawicznie językiem i wykrzywiał lekceważąco.
Był to Klein, kuzyn bliski bankiera i powiernik zaufany.
Wszedł tak cicho, że bankier nie usłyszał, obiegł pokój oczami, rękawiczki rzucił na fotel, kapelusz na krzesło, a sam usiadł niedbale na otomanie.
– Jak się masz stary? – mruknął, zapalając papierosa.
– Ja się mam dobrze, ale ty mnie Bronek przestraszyłeś, kto tak wchodzi po cichu!
– Nic ci nie zaszkodzi!
– Co słychać?
– Dużo słychać, bardzo wiele słychać. Fiszbin już dzisiaj skończył.
– Niech mu będzie na zdrowie! Co to był Fiszbin? To był muzykant, co grał na dziesięciu instrumentach – głową, łokciami, kolanami, rękami i nogami! Co to za interes? jeden dał dziesiątkę zarobić, a drugi wyrzucił go za drzwi!
– Mówią, że w tym tygodniu potrzebuje się spalić Goldberg – szepnął cicho.
– Takie nieszczęście nie zaszkodzi i najbogatszemu.
– Co słychać z Motlem?
– Ty o nim nie wspominaj, to łajdak, to złodziej, plajciarz, chce płacić trzydzieści procent.
– I on potrzebuje żyć!
– Ty głupi jesteś, Bronek, ty się nie śmiej, kiedy ja tracę ze trzy tysiące rubli.
– Akurat mu tyle potrzeba, żeby się ożenić, ha, ha, ha!
Zaczął się śmiać i spacerując po gabinecie rzucał ciekawe spojrzenia do wnętrza otwartej kasy.
Grosglick podchwycił te spojrzenia, kasę zamknął i zawołał ironicznie:
– Bronek, ty się patrzysz na kasę, jakby ona była twoja narzeczona! Ja ci daję słowo, że ty się z nią nie ożenisz, ty ją nawet nie pocałujesz, ha, ha, ha!
Roześmiał się serdecznie z miny Kleina, który usiadł obok niego i zaczął mu po cichu opowiadać. Grosglick długo słuchał i w końcu rzekł:
– Wiedziałem już o tym. Muszę się z Weltem rozmówić. Panie Blumenfeld, proszę zatelefonować do pana Moryca Welt, że ja go proszę do siebie, że jest bardzo ważny interes! – zawołał przez drzwi do kantoru.
– Bronek, o tym sza! My zjemy Borowieckiego nim się ugotuje!
– Ja ci mówię, że wy go nie zjecie, on ma za sobą…
Nie dokończył, bo wszedł do gabinetu jeden z urzędników.
Był tak pomieszany i zestraszony21, że bankier zerwał się z krzesła.
– Panie prezesie, panie prezesie, ten łajdak co on zrobił, ten gałgan Tuszyński, ten!
– Co zrobił? Mów pan ciszej, tutaj nie bóżnica!
– On wczoraj zainkasował czterysta rubli i uciekł. Byłem w jego mieszkaniu, nie ma nic, zabrał rzeczy i w nocy pojechał! Pojechał do Ameryki.
– Aresztować go, okuć w kajdany, wsadzić do kryminału, wysłać na Sybir! – krzyczał
18
19
20
21