Эротические рассказы

Ziemia obiecana, tom drugi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.

Ziemia obiecana, tom drugi - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
i bezwładnych.

      – Dobrze, dobrze! – powtórzyła bezmyślnie i znowu zapatrzyła się w długie liście akacji, chwiejące się za oknem.

      Nie zwróciła nawet uwagi na frau Augustę, która kilkakrotnie przechodziła przez pokój, poprawiała poduszki i szła dalej, ani na męża, który stanął przy łóżku i długo patrzył przekrwionymi oczami na jej twarz wychudłą, szarożółtą.

      – Maks! – szepnęła i jej trupia twarz ożywiła się na chwilę na odgłos zbliżających się kroków syna.

      Maks wszedł i pocałował ją w rękę.

      Przycisnęła mu głowę do piersi i pogłaskała, ale gdy poszedł na obiad, patrzyła znowu w okno.

      Obiady bywały krótkie i milczące, bo wszystkim ciężyła ta atmosfera smutku.

      Stary Baum zmienił się nie do poznania, wychudł jeszcze bardziej i zgarbił się, twarz mu sczerniała i pocięła się w długie fałdy koło nosa i ust, które wyglądały jakby wycięte w drzewie.

      Usiłował rozmawiać, zaczynał pytać, jak im idą roboty przy fabryce, ale zwykle nie kończył, urywał i wpadał w stan zamyślenia, przestawał jeść i patrzył przez okno, na mury Müllera, albo się ślizgał oczami po szklanych, błyszczących w słońcu dachach przędzalni Trawińskiego.

      I zaraz po obiedzie wychodził do fabryki i obchodził puste sale, przypatrywał się nieczynnym warsztatom, a potem zamknięty w kantorze, patrzył na miasto na tysiące domów, fabryk, kominów i nasłuchiwał z goryczą niedopowiedzianą ech potężnie wrzącego życia.

      Nie bywał już teraz nigdzie, zamknął się w obrębie fabryki i razem z nią umierał.

      Bo fabryka była na skonaniu, jak określał Maks.

      Pomimo największych wysiłków nic jej nie mogło uratować.

      Musiała paść w walce z parowymi olbrzymami, ale Baum jeszcze tego nie widział, a raczej widzieć nie chciał i walczył dalej i postanowił walczyć do końca.

      Nie pomogły perswazje Maksa, ani zięciów, ani tej reszty znajomych starych, którzy mu radzili przerobić fabrykę ręczną na parową, a nawet, jak niektórzy, chcieli mu pomóc kredytem lub gotówką.

      Nie chciał słuchać o tym.

      Prawie nic nie sprzedawał, bo sezon wiosenny był straszny dla całej Łodzi, odprawiał robotników, ograniczał produkcję, ograniczał własne potrzeby, a w uporze trwał nieugięcie.

      Robiła się też dookoła niego pustka głucha, a po Łodzi mówiono głośno, że stary Baum ma bzika i drwiono z niego i zapominano z wolna.

      Borowiecki zaraz po obiedzie wyszedł i po wrażeniach tego grobowo nastrojonego domu odetchnął dopiero na Piotrkowskiej.

      Do spotkania z Lucy miał czas jeszcze, więc wstąpił do Wysockiego.

      Wysocki był bardzo zajęty, bo w poczekalni siedziało kilku chorych; przywitał się z roztargnieniem.

      – Przepraszam pana na chwilę, skończę z pacjentem i pójdziemy razem do mamy. Borowiecki usiadł pod oknem i rozglądał się po małym gabinecie, zapchanym sprzętami i przepełnionym zapachem karbolu i jodoformu.

      – Pójdźmy! – zawołał wreszcie Wysocki, wyprawiwszy starego Żyda, któremu długo tłumaczył, co ma robić.

      – Panie doktorze, panie doktorze! – zawołał błagalnie Żyd, wracając od drzwi.

      – Słucham, czego pan jeszcze chcesz?

      – Panie doktorze, czy ja się mam bać? – pytał cichym, roztrzęsionym głosem i głowa trzęsła mu się ze wzruszenia.

      – Powiedziałem panu, że nie ma nic groźnego, potrzeba tylko wszystko robić, co poleciłem.

      – Dziękuję bardzo, wszystko będę robić, ja chcę być zdrowy, bo ja mam interes i żonę mam, i dzieci mam, i wnuki mam. Ale ja się boję i dlatego bardzo proszę, pana doktora, czy ja się mam bać?

      – Powiedziałem już raz panu.

      – Ja pamiętam, ale mnie się coś przypomniało. Ja mam córkę, ona też chorowała, ja nie wiem co jej było, nie wiedzieli tego i doktorzy w Łodzi. Ona była bardzo delikatna, bardzo blada jak te ściane, co to ściane, jak czyste wapno: ją bolało w kościach i w skórze i w ręcach też. Zawiozłem ją do Warszawy. Doktór powiada: Ciechocinek! Dobrze, co będzie kosztować ten Ciechocinek? „Dwieście rubli”. Skąd ja mogę wziąć tyli majątek! Poszedłem do drugiego doktora. On powiedział, że jej trzeba robić takie wygniatanie. Kazał mi wyjść z pokoju. Wyszedłem i trochę sobie słucham, a mojo Rojze krzyczy. Nu, ja ojciec jestem, to mnie to przestraszyło, to ja grzecznie mówię przez drzwi: „Panie konsyliarzu, tak nie można!” On mi powiedział, że jestem głupi! Sza, dobrze! Ale jak una znowu zaczęła wykrzykiwać na cały głos, to ja się trochę rozgniewałem i powiadam głośno: „Panie doktorze, tak nie można, ja zawołam policji, to jest porządna dziewczyna!” To un mnie kazał bardzo grzecznie wyjść za drzwi, co ja przeszkadzam tej gniecionej medycynie. Zaczekałem na schodach, a jak Rojze wyszła, to była czerwona jak barchan i mówiła, co ma wielką przyjemnoszcz w kościach. Przez miesiąc to una była zdrowa jak gęś, jej tak dobrze robiła ta gnieciona medycyna, jak się to nazywa, ja nie wiem.

      – Masaż, kończ pan prędzej, bo nie mam czasu.

      – Panie doktorze, może i mnie potrzeba takiej gniecionej medycyny! Ja zapłacę, ja panu doktorowi zaraz dam rubla, niech pan powie. Do widzenia, ja przepraszam, już idę, już mnie nie ma – wołał, spiesznie wychodząc, bo Wysocki szedł ku niemu tak groźnie, jakby go miał zamiar wyrzucić za drzwi.

      Ale zaraz wsunęła się otyła Żydówka i już od drzwi jęczała przeciągle:

      – Panie konsyliarzu, ja mam zatkanie, ja mam wielkie zatkanie w piersiach.

      – Zaraz! Może pan przejdzie do mamy, do saloniku, jak tylko załatwię się z chorymi, przyjdę.

      – Ależ to ciekawa kolekcja.

      – Bardzo ciekawa, ten co wyszedł, mordował mnie przez godzinę, a w końcu, korzystając z pańskiego wejścia, zapomniał mi zapłacić.

      – No, to niewesołe, ale przypuszczam, że takie wypadki zapomnień bywają nieczęste.

      – Żydzi zawsze są gotowi zapomnieć, trzeba im przypominać, co nie jest przyjemnym – mówił dosyć smutnie Wysocki, przeprowadzając go do matki.

      Wysocką znał Borowiecki od czasu przyjazdu ze wsi, bo miał do niej list od Anki i przychodził kilka razy w interesie narzeczonej.

      Zastał ją teraz siedzącą w fotelu pod oknem, w jaskrawej smudze światła, jakie spływało do zaciemnionego pokoju, bo pozostałe okna były przysłonięte roletami i portierami.

      – Bardzo czekałam, bardzo – powiedziała wyciągając do niego długą, wykwintną rękę o cienkich stożkowych palcach.

      – Spóźniłem się i pani mi daruje to opóźnienie, bo istotnie wczoraj przyjść nie mogłem. Przywieźli maszyny i musiałem być przy ich wypakowywaniu całe popołudnie.

      – No, trudno, ale pan mi daruje prośbę o odwiedziny i zabieranie sobie czasu.

      – Jestem na pani rozkazy.

      Usiadł przy niej na niskim taborecie, ale cofnął się w cień, bo słońce zalewało żarem ten pas świetlisty i jej wysmukłą postać i kładło rudawe tony na jej czarne włosy i twarz w oliwkowym odcieniu, jeszcze bardzo piękną, i skrzyło się złotym pyłem w jej wielkich orzechowych oczach.

      – Pani się nie obawia słońca – zauważył mimo woli.

      – Kocham słońce i lubię się w nim pławić. Czy u Miecia dużo chorych?

      – Widziałem kilka osób oczekujących


Скачать книгу
Яндекс.Метрика