Brühl, tom drugi. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
oznaczała chorągiew żółto-czarna, barwy miasta; naostatek najdaléj padające, czarną się oznajmywały.
Gdy Fryderyk zaczął strzelać i raz po razu sadzić kule do celu, oklaski i okrzyki mu towarzyszyły. Strzelił tak razy kilkadziesiąt, nim drudzy z kolei poczęli: Sułkowski, Brühl, posłowie obcych dworów, stary generał Baudissin, hrabia Wackerbarth-Salmour, hrabia Loss, baron Schönberg, hrabiowie Gersdorf i inni. Liczono strzały chybione i celne każdego ze współubiegających się. Królewicz zdawał się z niecierpliwością wielką wyglądać rozdania nagród O. Guariniego, który stał na boku skromnie, z rękami w tył założonemi.
Trafiło się przy obliczaniu strzałów, iż stary Baudissin, ociężała dobra figura, posłuszna i skromna, wygrał los pierwszy. Królewicz aż wstał z krzesła, szukając oczyma O. Guariniego, który z powagą wielką zawołał dając znak do budki, po włosku, aby wyniesiono pierwszą nagrodę.
Ciekawość obudzona była do najwyższego stopnia. Drzwi się otworzyły, dwóch w liberyi pańskiéj pachołków w kanarkowych frakach z granatowemi wyłogami, wyniosło wielki kosz okryty oponą białą, w którym się coś trzepotało.
– Panie generale – odezwał się Guarini z powagą – nie moja wina, że wy na wasz wiek niestosowną otrzymujecie nagrodę; los tak zrządził: nikt się swojemu przeznaczeniu obronić nie może.
Na dany znak otworzono kosz, podniesiono oponę i na trawniku ukazała się… ogromna gęś, ale nie w tym stroju naturalnym, w jakim przyszła na świat. W rękach znakomitego artysty, stała się ona najpocieszniejszém w świecie stworzeniem. Na skrzydłach miała rozpiętą z wytwornéj materyi suknię, jaką naówczas modne damy nosiły; na nogach trzewiczki, na głowie fryzurę i pióra.
Przestraszone stworzenie, którego ukazanie się ogromny śmiech powitał, poczęło się kręcić chcąc uciec; ale skrzydła pętała suknia, nogi trzewiki, do których gęsi nienawykłe; otwarła więc dziób, jakby wołając o ratunek i potoczyła się między widzów.
Królewicz wziąwszy się za boki, śmiał się do łez, śmieli się więc wszyscy, nawet surowa królewiczówna.
– Drugi, drugi numer! – wołał Fryderyk.
– N. Panie – rzekł O. Guarini – ta pierwsza nagroda zowie się Angela o l’amorosa2!
– Któż bierze drugą nagrodę?
Druga należała Sułkowskiemu, który jakoś kwaśno ten żarcik Guariniego przyjmował.
Wyniesiono kosz drugi i – w stroju arlekina włoskiego teatru, wyskoczyła z niego małpa, nie mniéj od gęsi przestraszona; ale ta, mimo stroju, jak tylko się uczuła wolną, poczęła zmykać i dopadłszy najbliższego drzewa, dosyć zręcznie wdrapała się na nie.
Królewicz nie namyślając się, pochwycił coprędzéj sztuciec i strzelił: małpa krzycząc, po gałęziach się czepiając, krwawiąc, upadła na ziemię.
Nagrodą trzecią dla Brühla, który jéj wcale nie pożądał, był przyniesiony w koszyku ogromny zając, przebrany także za Crispino. Królewicz i tę nagrodę ubił kulą. Niezmiernie zdawał się ożywiony i szczęśliwy, ręce mu drgały, oczy połyskiwały, śmiał się… i zaledwie przysiadłszy, zrywał się, gdy przyniesiono nagrodę.
Czwartą był szary królik ustrojony za Scaramuzzia, który téż chciał zmykać przerażony i padł ofiarą myśliwskiéj gorączki Fryderyka.
Ostatnia była jedną z najpocieszniejszych, i ta, równie jak gęś, ocalała: z kosza wydobył się ogromny indyk ubrany za Dottore we fraku, peruce, kamizelce i wszystkiém, co do jego urzędowego stroju należało. Tego komiczna powaga ocaliła.
Śmieli się wszyscy.
Królewicz podziękował Guariniemu i zdobył się na przydłużony frazes, w którym go zapewnił, że nie tylko póki życia téj doskonałéj farsy nie zapomni, ale ją każe naśladować.
Strzelano potém jeszcze dla zabawy, dopóki mrok dozwolił; wieczór był spokojny, piękny i miły, powietrze wonne, widok czarowny. Nikomu się nie chciało wracać z bażantarni. Dwór rozpadł się nieco dokoła.
Los chciał, by w tłumie szambelan Watzdorf stał przy pięknéj Frani Kolowrath. Wcześnie to zobaczyła matka, a że za wachlarzem łatwo było rozmowę prowadzić niepostrzeżonym, usiłowała córkę postawić gdzieindziéj, nie mogąc odsunąć Watzdorfa. I to się jéj wszakże nie udało. Nie chcąc więcéj się dać domyślać patrzącym niż wypadało, musiała ich zostawić z sobą.
Watzdorf nie omieszkał z tego korzystać. Tego wieczora, zwykle szyderski, był jakoś smutnym i przygnębionym. Nikogo blizko bardzo nie było, mógł więc półgłosem odezwać się do panny Franciszki:
– Prawdziwie jestem wdzięczny losowi za dzień dzisiejszy, a rzadko mi się zdarza być mu wdzięcznym. Winienem mu, że panią moją po raz ostatni pożegnać mogę.
– Jakto po raz ostatni? – podchwyciła Kolowrathówna – nie patrząc na niego.
– Niestety, tak jest. Watzdorfa cień tylko tu stoi; czuję, że nademną wisi nie ubłagana zemsta tego ministra-pazia. Jestem szpiegowanym na każdym kroku, być może, iż i sługi moje kupiono. Nie znalazłem wielu papierów, a inne w nieporządku. Domyślam się rewizyi tajemnéj. Jeśli ją dopełniono, jestem zgubiony.
– Uciekaj! – zawołała hrabianka gwałtownie – zaklinam cię na wszystko, na miłość moją, na twoją… uchodź. Tu na ciebie nikt nie patrzy, piérwszy lepszy koń i jesteś w Czechach.
– Tak, i Austryacy mnie jutro tu przywiozą.
– Do Prus, do Hollandyi, do Francyi – mówiła żywo Frania.
– Nie mam ani o czem, ani jak – odparł Watzdorf z zupełną obojętnością – A co gorzéj, straciłem ochotę do życia, do wszystkiego. Cóż mi tam? Dla mnie niema szczęścia…
Franiu – dodał cicho – nie wiém, co się stanie zemną; ty jedna może nie zapomnisz o mnie, i ty się pomścisz za Watzdorfa. Będziesz żoną tego człowieka: bądź jego katem…
Musieli zamilknąć dla wrzawy, Watzdorf spojrzał w jéj oczy, które strzeliły ku niemu ogniem.
– Jeżeli jutro nie pokażę się na dworze, zemsta mnie dosięgła – rzekł – mam przeczucia, których się pozbyć nie umiem.
– Ale zkądże podejrzenia? zkąd domysły?
– Przed godziną wróciwszy do domu, znalazłem wszystko przewrócone; sługa znikł, a z nim to, co mnie mogło najciężéj obwinić.
Bądź zdrowa! – dodał głosem wzruszonym. – Ty będziesz żyć, ja zagasnę gdzieś między czterema murami, wśród głuchego milczenia. Franiu, zaklinam cię, upuść chustkę, zgub rękawiczkę; położę ją na sercu: ukoi mój ból twojém wspomnieniem.
Wzruszona Kolowrathówna zręcznie upuściła z rąk chustkę, Watzdorf się schylił i niepostrzeżenie wcisnął ją za suknię, na piersi.
– Dziękuję ci – odezwał się – jeszcze chwila, zgasną dla mnie oczy twoje i innym będą świéciły. Franiu, bądź zdrowa! adio na wieki!…
Temi wyrazami dokończył, widząc zbliżającą się matkę, która prawie gwałtem już, korzystając z zamętu i gwaru, odciągnęła córkę. Watzdorf ustąpił nieco w tył. O kilkanaście kroków tylko od niego, gdy królewicza zabawiał O. Guarini i żona, spotkali się na stronie Brühl z Sułkowskim.
– Słowo, – rzekł pierwszy poruszonym głosem – nie omyliły mnie moje domysły.
– Jakie? co? – spytał hrabia dosyć obojętnie.
– Zrobiono rewizyą u Watzdorfa,
2