Capreä i Roma. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
stali trwożnie poglądając za nim, gdy kapturek jego penuli ukazał im się na wierzchu skał otaczających i zniknął…
Chłopak szybko zbiegł po skałach na dół, nad samo morze ciemne, wyprzedził posłańców, którzy go po całéj wyspie szukali i położył się na kamienistym skraju doliny od Posidonium, udając że pochwycony snem, spoczynku tam szukał i chłodu.
Nieprędko późniéj jeden z niewolników przez Priscusa wysłanych, ujrzawszy ciemny płaszcz jego na ziemi, przyszedł potrącając go z gniewem i przeklinając grubijańsko… przebudzić ze snu. Był to Iberijski jeniec, któremu dokuczyło szukanie zbiega, mszczący się na nim trudzącego po górach biegania.
– Hypathos! – zawołał – czyli ci tu mięciéj i lepiéj niż na twém posłaniu, żeś zabiegł tak daleko… aby gniew Priscusa obudzić!
– Ani mięciéj, ani lepiéj – odparł udając przebudzonego chłopak – ale mi tu swobodniéj, alem tu sam, a ty coś był kiedyś wolnym w swych górach, możeż się temu dziwować?
– Patrz, na Marsa! – odparł Iberyjczyk – i to dziecię rozpieszczone woli kamienie nad brzegiem morza, nad puchy i przymuszone pieszczoty! Ale chodź! niewolnik niewolnikiem, a wybierać mu się nie godzi do smaku! Cezar zażądał wielkiéj uczty… Priscus cię wołał!… słońce ma się ku zachodowi!!!
XIII
Jedna z willi, rozsianych po wyspie, znajdowała się na wzgórzu od strony Neapolis, dość od Jowiszowéj odległa, przedzielona od niéj głęboką doliną – zwała się willą Plutona, od podziemnych pieczar, w których część większa należących do niéj budowli się kryła. Jedna tylko galerya z widokiem na morze, umieszczona na szczycie, zdradzała, że w łonie téj skały spękanéj kryje się gmach tajemniczy.
Cezar rzadko tu w dnie skwarne przebywał szukając chłodu – choć jesienny, dzień ten był gorący i Priscus dla odmiany wybrał groty Plutona na ucztę wieczorną.
Tyberyusz od rana siedział niewidzialny, zamknięty, nawet Cajusa nie przypuszczając do siebie; nikt nie mógł odgadnąć co się działo w jego duszy, wszyscy tylko domyślali się jéj niepokoju.
Przed zajściem słońca, ocienionemi ścieżkami, niewolnicy na silnych barkach przenieśli milczącego Tyberyusza do Plutonowéj willi.
Wnijście do niéj od górnego perystylu i galeryi wiodło wschodami szerokiemi, jakby w głąb ciemnéj otchłani; wszystko tu kryło się we wnętrzu skały rozszarpanéj, ale wykute w niéj przysionki, sale i przejścia tak były rozległe i ozdobne, że się w nich zapominało jak leżały głęboko pod ziemią, jakiéj pracy kosztem zdobyto te czarne przepaście… Niezmierne izby sklepione, całe wytwornemi malowaniami i mozajką okryte, następowały po sobie szeregiem, to na słupach wsparte, to mury ciężkiemi wspierane; posadzki ich, powoli się osuwając, wiodły nieznacznie coraz ciaśniejszemi chodnikami do wschodów, które się spuszczały w głąb nadmorskiéj groty, przez samą naturę pracą lat tysiącznych wyżłobiono cierpliwie.
U wnijścia do niéj, na kamiennych ławach, rzuconych w morze i obwiedzionych marmurowemi balasy, umieszczone były triclinia, do których stóp prawie błyszczące podpływały fale.
Po nad pieczarą strop, nieregularnemi poszarpany kawały, wisiał, sklepiąc się w kształtach dziwacznych.
Światło dzienne nie przeciskało się, tylko jednym szczupłym otworem u dołu i łamiąc w lazurowych wodach, przychodziło tu żywym szafirem zafarbowane, barwą tą oblewając skał złomy i ściany i strop i całą ową salę biesiadną. Wody i kamienie i wszystko co otaczało ją, wydawało się tak niebieskiem, jakby niebo roztopiło się na tę kąpiel Sardanapalową…
W głębi pieczary wprawdzie paliły się lampy nad stołami, ale światło dnia żywe jeszcze i gorące, wdzierając się przez otwór od morza, szafirowemi blaski swemi gasiło mdłe ludzkie światełka…
W wód tych wstędze jasnéj, jakby z rozpuszczonych turkusów i szafirów zlanych… Priscus artysta wystawił z żywych postaci scenę niezmiernego wdzięku…
Przodem płynęli ludzie, misternie za Delfinów przyodziani, okryci łuską, błyszczącą lazurem i złotem, wyrzucając wody do góry przez nozdrza rozdęte… Za niemi szły Trytony, z głowami zielem morskiém oplecionemi, przygrywając na wielkich krzywych konchach… W pośrodku na wozie jechała prześliczna Amfitryte, a wóz ten, na kształt ogromnéj konchy, cały sadzony macicą perłową, posuwał się nie zanurzając po wód powierzchni, podtrzymywany przez otaczający orszak bogini…
Wprzężone w tę Thensę (wóz zwycięzki) konie białe, których nogi zakończone były płetwami rybiemi, tak doskonale bajeczne owe naśladowały istoty, że wziąść je było można za urodzone z morza potwory…
W koło, z dziewcząt najpiękniejszych i chłopiąt niedorosłych, Priscus utworzył orszak Amfitryty, przystroiwszy go kwiatami i powiewnemi zasłony… Ciała ich na pół w falach srebrzystych, pół w powietrzu, okryte pianą i szklannemi tryskami, w powolnych ukazywały się ruchach…
Znać było, że z Ovidiuszowéj księgi utworzył ten pochód Nereid Priscus, ale żywe postacie wdzięczniejsze były nad marzenie poety, a wnętrze groty tło im dawało, jakiego śpiewak nie widział nawet we śnie… Gruppa ta przepływała niewielką przestrzeń morza, zawartą ścianami pieczary i jak sen, to nikła w cieniach, to się zjawiała jasną i świetną…
Śpiew Nereid i Trytonów, plusk fali cichy, niebieskie oświecenie podziemnia, wszystko to czarujący stanowiło obraz, dodając uroku biesiadzie, która uśmiech przecie wywołała na zwiędłe starca usta.
Widok był wielki, wspaniały, tajemniczy i mógł Cezarowi na chwilę dać złudzenie boskiéj władzy, co go takiemi otaczała cudami… Inny w istocie świat jakiś miał przed oczyma… te Nimfy wodne, Syreny i Nereidy z liśćmi uwieńczonemi głowy i porozpuszczanym włosem, ci chłopcy z konchami morskiemi w dłoniach, ta swawola na tle szafirów, w niezwykłych barwach przedstawiająca się oku, wreszcie nad głową jeżące się skały dzikie, czarne, odblaskiem lazurowym jaśniejące… czyniły wrażenie potężne, jakby świata duchów, piekieł i Bogów…
Cezar popatrzał, uśmiechnął się i pozostał obojętnym.
– Priscus doprawdy wspaniale ugaszcza Cezara – rzekł krzywiąc pogardliwie usta… ale mi tu brak czegoś jeszcze…
Niespokojny sługa szukał oczyma, coby dodać jeszcze można, gdy Cezar dokończył:
– Poety, któryby śpiewał te cuda… jak wczoraj…
Nikt się ust nie odważył otworzyć, tylko Cajus, który we wszystkiém chciał naśladować Cezara i na jego wzór twarz i słowa urabiał, uśmiechnął się jak on szydersko.
Przy panu siedzieli dziś, położyć się nie śmiejąc, Vescularius i Marinus, dwaj starzy dworacy, którzy tylko co z Rzymu wrócili; starcy jak on, towarzysze jego z Asterem na Rhodyjskiém wygnaniu, dziś dobrowolnie zamknięci z nim w Caprei.
Były to dwa wzory upodlenia i dworactwa, dla których już nic nie pozostawało, by dosięgnąć ostatecznéj granicy bezcześci i bezwstydu. Oba, choć rzymscy patrycyusze, byli tylko piérwszymi niewolnikami Cezara i nigdy najdzikszy objaw jego woli nie znalazł w nich oporu. Vescularius służył mu świeżo przeciwko Libonowi, Marinus z Sejanem nastawał na Attica. To poddaństwo ślepe jednakże, którego wymagał Tyberyusz, nie zjednało im u niego ni łask większych, ni zaufania; używał ich jak narzędzi, gardził jak istotami splugawionemi. Dzisiejszy wybór i powołanie do dzielenia łoża z Cezarem, który szczególniéj dla nich dobrotliwym i uśmiechającym się okazywał, na obu twarzach malowały się bladością i przestrachem. Wiedzieli oni, że serdeczne objawy miłości i zaufania zawsze