Djabeł, tom trzeci. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
karmiła się chwilę tą żałobą wymowną, popłakała i odchodziła ze spuszczoną głową, ze smutkiem w rozżalonej duszy, powtarzając biedna:
– Nigdy! nigdy to już nie wróci!
I we dwoje potem zasiadali z ojcem w pokoiku drugiej przeciwległej oficyny, na całe dni westchnień i milczenia.
– Jak się to przeraźliwie długie wyda życie, mój Boże – mówiła w duszy Anusia – jak tęskne, w jedno okno patrzeć zawsze i nic w niem nie widzieć, słuchać szumu wiatru i bicia własnego serca, liczyć żółwie godziny i drzemać pół snem nim się zaśnie na wieki.
Staremu choć się równie serce ściskało, inny jednak skutek wywarła na nim samotność: dziewczę dręczyło się, niecierpliwiło, egzaltowało, on drętwiał, posępniał, zamierał. Raz w dzień przeszedł do koła, podzwonił kluczami, powrócił, usiadł, wziął książkę nabożną i drzemał – popatrzał na Anusię, powzdychał i usypiał. Anna widząc to, oblewała łzami i swój los i ojca; w niej młodość z głębi serca dobywała życie, on już o swej sile żyć nie mógł, potrzebował a brakło mu podsycenia. Czasem próbowała go ocucić wspomnieniem, piosenką, pytaniem, powieścią, ale napróżno – starzec podnosił głowę, popatrzał, odezwał się krótko, i jeśli się rozgadał, to jakby z rozdrażnioną gorzej odchodził tęsknotą, a po niej szybciej obumierał jeszcze. Anusia dobierała sposobów i nie znalazła żadnego na wlanie mu życia, które uciekało jak płyn z rozbitego naczynia.
Niekiedy myśl śmierci błyskawicą przerżnęła ponure jej dumy i drżała. Na całym, całym Bożym świecie nikogo – ona sama, jedna, bez opieki, bez podpory, a w sercu jeszcze taka miłość dziwna, co życie struć musi i spalić!
Myśli, modlitwa, podnowiły ją na duchu, lub czyniły coraz nieszczęśliwszą; jak chory oddawała się na przemian śmiesznej nadziei lub najostateczniejszej rozpaczy. Ale łzy co raz stawały się częstsze, choć starzec ich nie widział.
Długie wieczory jesienne i zimowe słuchając podedrzwiami, nicbyś tam nie usłyszał, prócz wolnego oddechu drzemiącego Sienińskiego i westchnień dziewczyny, która modliła się lub tęskniła. A myśl jej to biegła za straconą opiekunką, to za podczaszycem, który ją porzucił uśmiechnięty, lecąc w tę otchłań, o jakiej Anusia z opowiadań najstraszliwsze miała pojęcie. Powieści sług, plotki krążące po dworze, domyślać się jej dozwalały w jaki wrzątek wpadł Michał, i co mu tam groziło; – ale jak go było ratować?
Poinsot, któremu powierzony był w opiekę, dobrze był wszystkim znany. Anusia wiedziała że opieka jego obronić nie może, raczej popchnie ku zgubie, byleby z niej Francuz mógł co skorzystać.
I znowu łzy płynęły bezsilne.
Tak w myślach, łzach i żałobnej modlitwie za starościnę, Anusia dnie spędzała, a na jej twarzy znać już było jak wiele przeżyła od czasu śmierci i wyjazdu. Zbladła, wychudła, a dawny uśmiech rzadko zawitał na usta i to ze łzą splątany; wzrok tylko jeszcze płonął tą siłą serca, której nic dotąd odebrać jej nie mogło.
Jednego wieczora jakoś potrafiła dłużej ojca od snu wstrzymać rozmową i poczęła go rozpytywać, czyby gdzie krewnych nie miał, sądząc, że go jakim wspomnieniem orzeźwi.
– Kto to ubogiemu krewny? – rzekł biedząc się jak miał zwyczaj stary Sieniński – at! niechnoby po sukcessją, znalazłoby się powinowatych na fury.
– Wszakże to siostra mojej matki mieszka o mil kilkanaście, i tej nigdym nie widziała.
– Ba! bo się to lepiej od nas ma, a poco by miała charłaków odwiedzać; poszła za dzierżawcę, teraz już słyszę drugą wioskę kupują.
– Ale twoi krewni, mój ojcze – spytała Anusia – wszakżeś miał podobno brata, wspominałeś mi dawniej o nim.
– Brat ci to jest jeśli nie umarł – rzekł obojętnie dość, stary.
– Gdzież on mieszka? – spytała dziewczyna.
– Mieszkał to on w Warszawie i miał tam swój dworek na Bednarskiej ulicy, ale nie wiem co się z nim teraz dzieje od lat trzech, bo mi znaku życia nie dał.
– Żonaty?
– Nie był żonaty, chybaby to głupstwo zrobił na starość – odparł mrucząc niechętnie dość, Sieniński – żył sobie kawalersko, służył po panach, uciułał grosza dobrego i teraz osiadł na dewocji w stolicy, bo taki przywykł był do ludzi i hałasu.
– Musi być stary? – pytała ciągle Anusia.
– O! pewnie, blizko dziesiątkiem lat odemnie starszy, a i ja nie młody. – Westchnął.
– A czemużbyśmy się nie dowiedzieli o niego – podszepnęło dziewczę – ot, on by tam mógł kiedy nam co oznajmić o podczaszycu, a tak nigdy nic o nim wiedzieć nie będziemy. On by może popilnował z daleka i w złym razie poratował.
Stary się uśmiechnął.
– Nie nam to, rzekł, takich panów pilnować i ratować, a co my im pomódz możemy? czy to tam jeszcze źle? musi hulać po Warszawie całą gębą. Labuś mu pewnie myśli nie przykróci, bo i to cymes. Żeby tylko jak dziad nieboszczyk fortuny z wiatrem nie puścił, bo coś go się grosz nie trzyma.
– A! to miasto – dodała Anna – w którym i miliony stracić łatwo.
– Oj! oj! – rzekł stary – albo ich nie tracą byle ochota, karty kartami, hulka hulką, a też piękne panie mało grosza wyprowadzą?
Anusię zimno przejęło.
– Przyznam ci się ojcze, że się o niego śmiertelnie obawiam.
– Ja się już bać przestałem – rzekł stary – bom pewny jak że żyję, że go już nie zobaczym, tak jak kamień w studnię, szukajże go na dnie.
Stary westchnął, pomilczał, głowę spuścił na piersi i powoli usypiać zaczął, Anusi gorące łzy puściły się z oczów, wstała i rzuciła się szlochając na kolana przed obrazem.
– O mój Boże – zawołała składając ręce z zapałem – nie daj mu ginąć w skalaniu i grzechu, uratuj go dopóki nie zgubi duszy, ocal go, jeśli nie dla zasług jego, to przez cnoty tej świętej staruszki, która się tam modli za niego!
Ledwie po północku niepokój dał jej usnąć. A we śnie zdało się jej, że klęczała u nóg starościnej, w jej pokoju – na dworze była znów wiosna zielona i słońce złocistemi migało promieniami, kanarek śpiewał w klatce w zawody ze słowikiem na bzowym krzaku – starościna modliła się z twarzą pogodną, odwróciła się uśmiechnięta weselem nie ziemnskiem ku biednej Anusi.
– Nie płacz – rzekła cichym, bardzo cichym głosem – nie płacz dziecię moje, i nie bój się niczego, ty jedna wyratować go możesz, i ty go uratujesz.
– Ja? droga pani, a jakżebym to mogła uczynić? spytało dziewcze – dałabym chętnie życie, lecz na cóż się ono przyda?
– Nie trzeba życia twojego, dość będzie trochę serca, pracy i odwagi. Ty musisz ztąd wygnać się do Warszawy, by go z odmętu wyciągnąć. Ja za was oboje modlić się będę i obojgu pomagać.
Ledwie tych słów, których z uwagą rozczulona słuchała Anusia, dokończyła staruszka, jasne jej oblicze rozpłynęło się w promieniu słonecznym, zdawała się mienić w przejrzystą mgłę jasną, ulatywać, oddalać i niknąć; pokój pociemniał, osmutniał, Anna ujrzała go nie jakim był wprzód, ale jakim go co dzień widywała – pustką grobową. Zima przysunęła się pod okno i śpiewy ucichły. Dziewcze zbudziło się, myśl mając pełną snu tego, który jej utkwił w pamięci, jak rozkaz z niebios zesłany. Nie zmrużyła już oczów i wstała raniej niż zwykle. Ale jak ojcu powiedzieć