Emancypantki. Болеслав ПрусЧитать онлайн книгу.
To tak ładnie widzieć panienki malujące pastelami!… Kiedym była w zeszłym roku w Karlsbadzie – wszystkie młode Angielki, ile razy nie miały partii do krokieta, rozkładały albumy i malowały. To bardzo uwydatnia wdzięki młodej osoby…
– Któraż z nich chce malować?
– Która? Żadna nie chce – odpowiedziała z westchnieniem dama. – Ale ja myślę, że powinna by uczyć się starsza, bo przecie pierwej musi wyjść za mąż.
– Proszę pani, na co im te talenta?… – zapytała pani Latter miękkim głosem. – One, biedaczki, już i tak więcej niż inne pracują nad lekcjami…
– A… nie spodziewałam się od pani takiego zdania! – odparła dama, poprawiając się na kanapie. – Jak to, więc talenta nie są potrzebne panience w naszych czasach, kiedy wszyscy mówią, że kobieta powinna być samodzielna, powinna kształcić się we wszystkich kierunkach?…
– Ależ one czasu nie mają…
– Czasu?… – powtórzyła dama z subtelną ironią. – Jeżeli mają czas na szycie bielizny dla podrzutków w ochronach…
– Tym sposobem uczą się szyć.
– Moje córki, dzięki Bogu, nie będą potrzebowały szyć – odparła dama z godnością. – Ale mniejsza. Jeżeli pani nie życzy sobie tego, muszą zaczekać.
Pani Latter zimno się zrobiło przy ostatnich słowach. Więc znowu mają ubyć jej dwie pensjonarki płacące dziewięćset rubli!
– W takim razie – ciągnęła dama wysilając się na lodowatą słodycz – może pani zrobi przynajmniej tę łaskę, ażeby panienki tańczyły…
– One uczą się tańczyć u pierwszorzędnego artysty baletu.
– Tak, pani, ale tańczą tylko z sobą i nie spotykają młodzieży. Tymczasem dziś – mówiła dama z westchnieniem – kiedy świat żąda od kobiety, ażeby była samodzielną, kiedy młode Angielki ślizgają się i jeżdżą konno razem z chłopcami, nasze biedaczki są tak nieśmiałe w towarzystwie panów, że… ani be, ani me… Mój mąż jest zrozpaczony i mówi, że do reszty zgłupiały…
– Pani, ja nie mogę zapraszać chłopców na lekcje tańca – odpowiedziała pani Latter.
– Ha, w takim razie – rzekła zniżając głos dama – nie zdziwi się pani, jeżeli od wakacyj…
– Niczemu się nie dziwię – odparła pani Latter, której gniew uderzył do głowy. – Co się zaś tyczy rachunku…
Dama złożyła pulchne rączki i rzekła tonem słodkim:
– Właśnie chciałam uiścić resztę za pierwsze półrocze… Więc jestem pani winna?
– Dwieście pięćdziesiąt rubli.
Głos damy stał się jeszcze słodszym, kiedy mówiła wydobywając z kieszeni portmonetkę.
– Czy nie można by okrągło… dwieście?… Przecież niektóre panienki płacą u pani po czterysta rubli rocznie, a na innych pensjach… Szczerze powiem, że ani myślałabym odbierać dzieci z takiej wzorowej pensji, gdzie jest prawdziwie macierzyński dozór, porządek, piękne maniery, gdyby pani zgodziła się na osiemset rubli rocznie… Bo nie uwierzy pani, co to za straszne czasy dla nas… Jęczmień zdrożał o połowę, a chmiel… pani! Niech pani teraz doda, że mamy trzy mile najgorszej drogi do kolei, że mój biedny mąż ciągle choruje na pęcherz, a ja na przyszły rok znowu muszę jechać do Karlsbadu… Przysięgam pani, że nie ma dziś nieszczęśliwszych ludzi jak fabrykanci; a wszystkim się zdaje, że nam brak tylko ptasiego mleka… – zakończyła dama ocierając, tym razem webową chustką, łzy płynące z oczu. Przeznaczenie koronkowej chustki było inne.
– Niechże będzie dwieście rubli na ten raz – odpowiedziała z wolna pani Latter.
– Droga, kochana pani! – zawołała dama, jakby chcąc rzucić się jej na szyję.
Pani Latter skłoniła się uprzejmie, wzięła dwie sturublówki i wyciąwszy kwit z księgi podała go okrągłej damie, na której twarzy radość i tkliwość goniły się jak dwa obłoki na wypogadzającym się niebie.
Wyprowadziwszy szeleszczącą i połyskującą damę do poczekalni i zatrzymawszy się, aż wyjdzie, pani Latter rzekła do służącego:
– Poproś pannę Howard.
Wróciła do swego gabinetu i zaczęła chodzić rozdrażniona. Widziała przed sobą szklane oczy profesora, który trzymał wielki palec lewej ręki za klapą surduta i bez protestu zgodził się na zmniejszenie mu dochodów o dwadzieścia cztery ruble miesięcznie, a obok – orzechową suknię i lśniące klejnoty damy, która jej urwała pięćdziesiąt rubli na półroczu.
„Ach, trudno!… – rzekła do siebie. – Kto potrzebuje, ten musi ustępować. Tak było, jest i będzie…”.
Zapukano do drzwi.
– Proszę wejść.
Drzwi uchyliły się i nie weszła, ale wpadła osiemnastoletnia panienka, a potem nagle zatrzymała się wobec przełożonej. Była to osóbka średniego wzrostu, brunetka o rysach okrągłych. Na niewysokim czole czarne loczki włosów rozrzuciły się jej, jak gdyby szybko biegła pod wiatr, szare oczy, śniada twarz i rozchylone karminowe usta tryskały zdrowiem, energią i wesołością, którą tylko obecność pani Latter hamowała od szalonego wybuchu.
– A, Madzia… Jak się masz? – rzekła pani Latter.
– Przychodzę powiedzieć – mówiła szybko panienka, kłaniając się po pensjonarsku – że byłam u Zosi Piaseckiej. Ma biedaczka trochę gorączki, ale to nic groźnego, i tylko martwi się, że nie będzie jutro na lekcjach.
– Całowałaś ją?
– Nie pamiętam… Zresztą umyłam sobie twarz i ręce… To, proszę pani, nie może być nic złego – dodała z głębokim przekonaniem. – Ona takie kochane, takie dobre dziecko…
Pani Latter uśmiechnęła się.
– Cóż to było w trzeciej klasie? – zapytała.
– Ach, proszę pani – nic. Profesor najzacniejszy człowiek, ale niesłusznie się obraził. Myślał, że Zdanowska śmieje się z niego, a tymczasem było tak, że Sztenglówna pokazała jej na dachu kominiarza, no i ta w śmiech… Proszę pani – mówiła błagającym głosem, jakby chodziło o ułaskawienie od ciężkich robót – niech się pani nie gniewa na Zdanowską. Ja już ułagodziłam pana profesora – ciągnęła figlarnym tonem – wzięłam go za rękę, spojrzałam mu pięknie w oczy i on już źle nie myśli o Zdanowskiej. A tymczasem ta biedaczka tak płacze, tak rozpacza, że nawet mnie jest jej żal…
– Nawet tobie?… – odparła przełożona. – Czy panna Howard jest na górze?
– Jest. Właśnie jest teraz u niej z wizytą Hela i pan Kazimierz i rozmawiają o bardzo mądrych rzeczach…
– Zapewne o samodzielności kobiet?
– Nie, ale o tym, że kobiety powinny na siebie pracować, że nie powinny zanadto rozczulać się i że powinny być we wszystkim takie jak mężczyźni: takie mądre, takie odważne… Ale zdaje mi się, że właśnie idzie tu panna Howard.
– Przyjdź do mnie, Madziu, po szóstej, dam ci robotę – rzekła, śmiejąc się pani Latter.
Panienka znikła we drzwiach prowadzących do poczekalni, a tymczasem środkowe drzwi otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich słuszna dama w czarnej sukni. Miała długą twarz jednostajnie różowej barwy, włosy płowe