Infantka. Józef Ignacy KraszewskiЧитать онлайн книгу.
miłosierdzia. Był to ubożuchny wikaryusz Stępek, którego Talwosz znał i cały dwór królewnej, bo często do gawiedzi i służby zaglądał, za obowiązek mając szczególniej biednych i mało oświeconych pocieszać, uczyć i nawracać. Było to jego powołanie.
Sam, syn ubogiego włościanina, sierota, z trudnością wielką dobił się tego, iż mógł kapłanem zostać i poświęcić się też temu ludowi, którego czuł się bratem.
Nie stary jeszcze, zahartowany życiem, ksiądz Stępek żył jedynie powołaniem swojem i spełnianiem obowiązków wziętych na siebie dobrowolnie. W kościele wszyscy, od proboszcza począwszy do zakrystyana, na niego wszelkie ciężary zrzucali. On ubogich grzebał bezpłatnie, on szedł do biednych umierających w słotę po nocy, on siadywał przy trumnach, śpiewał i modlił się, gdy inni nie chcieli.
Dla siebie nie potrzebując tak jak nic, w sutannie wytartej chodząc, poszcząc niemal ciągle, zawsze wesół i spokojny, ks. Stępek budził w jednych litość niemal szyderską, w drugich poszanowanie.
Widywano go tam, gdzie rzadko się duchowni spotykać zwykli, po Rynkach, po szynkach, wśród ciżby, niosącego słowo Boże, rozbrajającego zwaśnionych, jednającego pokłóconych, nawracającego obłąkanych.
Łagodny zawsze, miewał czasem ks. Stępek wybuchy pobożnego gniewu tak straszne, iż się go obawiano. Lud bowiem miał go niemal za świętego człowieka, który o sobie zapominając, z prawdziwie apostolską gorliwością służył braciom, o których inni nie dbali.
Zdawało się Talwoszowi, iż mu chyba Opatrzność zesłała w tej chwili tak świętego człowieka i pochwycił rękę jego, całując ją radośnie.
– A dokąd to? – zapytał wikary.
– Żebymże wiedział! – odparł Litwin, odprowadzając nieco księdza na stronę. – Wy może ojcze kochany, powiecie mi, dokąd iść. Wam się ja zwierzyć mogę. Królewna mnie posyła! Nie mamy ani grosza w domu… biedna pani srebra mi potajemnie zastawić kazała w miejscu bezpiecznem. Sam nie wiem dokąd udać się z niemi.
Ksiądz Stępek podniósł ogromne swe ręce do góry.
– Królewna! potrzebuje srebra zastawiać aby chleba kupić? Królewna! – zawołał przejęty i przestraszony. – Możeż to być! O! dopuście Boży! za grzechy ojców, niewinna ofiara! A dworki chodzą w łańcuchach i jeżdżą w kolebkach wyzłacanych a wszetecznicy pieniędzmi sypią siejąc grzech i zgorszenie.
Podniósł oczy, które mu łzami zaszły, ku niebu.
– Ojcze mój – przerwał Talwosz – na miłość Bożą, nie mam chwili do stracenia, radź jeśli możesz lub dozwól mi iść, bo na mnie czekają z powrotem.
Zamyślił się duchowny, wodząc oczyma dokoła. Wtem właśnie z bramy zamkowej ujrzeli wyjeżdżającego na koniu, w towarzystwie kilku zbrojnych dworzan, mężczyznę lat średnich, w polskim stroju, dość wytwornym, który chmurnem wejrzeniem, pokręcając wąsa, rozglądał się dokoła. Twarz jego poważna, była miłego wyrazu, ale smutek ją okrywał. Temu się dziwić nie było można, bo nikt naówczas z zamku od króla wesołym nie wyjeżdżał, ani ci co go widzieli schorzałym i na duchu upadłym, ani tacy co się do niego docisnąć nie mogli.
Ksiądz Stępek zobaczywszy jadącego, dał znak Talwoszowi.
– Zatrzymaj się małą chwilę, ja dwa słowa tylko powiem panu staroście.
Posłuszny Litwin, który poznał w jadącym starostę warszawskiego Zygmunta Wolskiego, choć nie rozumiał dlaczego wikary mu czekać kazał, zatrzymał się, a ks. Stępek poszedł żywo ku przyjeżdżającemu.
Wolski stanął i począł z wikarym rozmawiać, który wkrótce znak dał Talwoszowi, aby się przybliżył.
Zaledwie miał czas pozdrowić go Litwin, gdy starosta, pochyliwszy się ku niemu, szepnął:
– Przychodź zaraz do mnie, na starościński dwór, wiesz, ułatwimy co potrzeba. Dzięki Bogu, że się to tak złożyło. Trzeba było wprost przyjść do mnie.
To mówiąc Wolski skłonił się księdzu, głową skinął Talwoszowi i konie puściwszy pojechał dalej ze swoim orszakiem.
Stępek tymczasem Talwoszowi szeptał na ucho.
– Ani słowa więcej nikomu, idź do starosty.
– Ale, na Boga! – przerwał Talwosz – tym sposobem się tajemnica wyda, o której nikt wiedzieć nie powinien.
– Starosta jej nie zdradzi, ja go znam – zawołał ks. Stępek. – Mów z nim szczerze, szanuje on królewnę i rodzinę całą, jemu zaufać możesz. Idź, a śpiesz.
Litwin od niedawna przy królewnie będący, chociaż w krótkim czasie energią swą jej zaufanie pozyskał, nie znał zblizka starosty, ale wiedział o nim, że był prawym człowiekiem i że królewna Anna ceniła go wielce; słyszał że z temi co króla otaczali i obdzierali, nie miał żadnych stosunków – posłuchał więc ochotnie rady ks. Stępka i pośpieszył na dwór pana starosty.
Ten stał jeszcze w ganku i dawał ludziom rozkazy, gdy Talwosz się przystawił, chłopca z węzełkiem prowadząc za sobą.
Weszli razem do izby wielkiej, w której Wolski zwykł był gości przyjmować. Zwrócił się starosta żywo, szablę odpasując, do Talwosza.
– Na rany pańskie, tak że już u was źle, że srebra trzeba zastawiać aby dwór nie marł z głodu! – zawołał Wolski.
– Nie mogę zaprzeczyć – odparł Litwin – ale to jest i powinno zostać tajemnicą. Zwierzyłem się z tego ks. wikaremu, chociaż prawa nie miałem, niech pan starosta ma miłosierdzie nad sługą swoim.
– Ja nie zdradzę – żywo począł Wolski – bądź spokojny. Więc tak źle, tak źle jest?
– Źle tak, iż gorzej być chyba nie może – przerwał Talwosz. – Litość bierze patrzeć na królewnę. Z zamku tysiącami czerwonych złotych wywożą, klejnoty zabierają, a z królewną najjaśniejszy pan mówić nie chce, potrzeb jej nie opatruje nikt, ona od rana do nocy płacze i z rozpaczy srebra i klejnoty zastawia.
Stukamy i kołaczemy dopraszając się rozmowy, posłuchania – i tego się nie można doczekać.
Wolski wąsa kręcił namarszczony.
– Zgroza! – zawołał – ale Bóg łaskaw, wszystko się to zmienić musi.
Przeszedł się po izbie dumając i zawrócił do Talwosza.
– Srebra sobie weź nazad – rzekł – ile na nie mogłeś dostać?
– Sam nie wiem – odparł Litwin. – Sreber w żadnym razie zabrać nie mogę, bo by się wydało żem tajemnicę zdradził, a królewnaby mi nie przebaczyła. Idzie jej o cześć królewskiego domu. Nikt wiedzieć nie powinien, że jest do tego przywiedziona.
– Pokaż te srebra – rzekł starosta.
Talwosz otworzył drzwi, skinął na chłopca i kazał mu podać węzełek, który sam na stole rozwiązał.
Wolski niemal ze łzami w oczach po jednemu brał przyniesione puhary i półmiski, zakrył je szybko suknem i odezwał się do Talwosza.
– U żydów wątpię abyście na nie więcej nad parę set złotych dostali; tyleż i ja dam, i niech srebra w skarbcu leżą, jeżeli ich nazad zabrać nie możecie… ależ my wszyscy śmiertelni… napiszesz ty mi kwit, a ja waszmości.
Skłonił się Litwin.
– Panie starosto, na rany Chrystusowe, niech nikt nie wie! – dodał cicho.
– Ja dlatego to czynię, aby nie