Chłopi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
dłużej nacieszyć.
Ostygła wnetki, bo kupcowa powiedziała pięć rubli, że i sam Boryna jął ją zaraz odwodzić.
Przystanęli jeszcze przed paciorkami – a było ich tam niemało, jakby kto cały kram posuł tymi kamuszczkami drogimi, że się lśniły a połyskały ino, aże oczów oderwać było trudno: bursztyny żółte, jakoby z żywicy pachnącej uczynione; korale, kieby z tych kropel krwi nanizane, a perły białe, wielkie jak orzechy laskowe, a drugie ze srebra i złota…
Przymierzała Jaguś niejedne i przebierała między nimi, a już się jej widział najśliczniejszym sznur korali, obwinęła nim białą szyję we cztery rzędy i zwróciła się do starego.
– Uważacie, co?
– Pięknie ci, Jaguś! Mnie ta nie dziwota korale, bo ano leży we skrzyni coś z osiem biczów po nieboszce, a wielkich jak dobry groch polny!… – rzekł z rozmysłem, od niechcenia niby.
– Co mi ta z tego, kiej nie moje! – rzuciła ostro paciorki i spiesznie już szła, zachmurzona i smutna.
– Jaguś, a to przysiądźmy se ździebko.
– Ale, do matki mi czas.
– Nie bój się, nie odjedzie cie.
Przysiedli na jakimś dyszlu wystającym.
– Sielny jarmarek – rzekł po chwili Boryna rozglądając się po rynku.
– Przeciech nie mały! – Poglądała jeszcze ku kramom z żałością i często sobie westchnęła, ale już ją odchodziła smutność, bo powiedziała:
– Tym dziedzicom to dobrze… Widziałam dziedziczkę z Woli z panienkami, to tyla sobie kupowały, że aże lokaj za nimi nosił! I tak co jarmark!
– Kto cięgiem jarmarczy – temu długo nie starczy.
– Im tam wystarczy.
– Póki Żydy dają – rzucił złośliwie, aż Jaguś obejrzała się na niego i nie wiedziała, co rzec na to, a stary, nie patrząc na nią, zagadnął cicho:
– Byli to od Michała Wojtkowego z wódką u ciebie, Jaguś, co?…
– A byli i poszli!… Niezguła jeden, jemu też swatów posyłać… – zaśmiała się.
Boryna powstał prędko, wyjął z zanadrza chustkę i coś jeszcze w papier owinięte.
– Potrzymaj no to, Jaguś, bo mnie trzeba zajrzeć do Antka.
– Jest to na jarmarku? – oczy jej pojaśniały.
– Ostał przy zbożu, tam ano w ulicy. Weź sobie, Jaguś, to la ciebie – dodał widząc, że Jagna zdumionymi oczami wodziła po chustce.
– Dajecie?… Naprawdę la mnie? Jezus, jakie śliczności! – wykrzyknęła rozwijając wstążkę tę samą, co się jej tak podobała. – Hale, ino tak przekpiwacie se ze mnie, za cóż by mnie?… Kosztuje tyla pieniędzy… a chustka czysto jedwabna…
– Weź, Jaguś, weź, la ciebie kupiłem, a jak ta któren parobek będzie przepijał do ciebie, nie odpijaj, na co sie spieszyć… mnie już czas iść.
– Moje to, prawdę mówicie?
– Zaśbym tam ocyganiał cię!
– I uwierzyć trudno. – I rozkładała ciągle chustkę, to wstążkę.
– Ostaj z Bogiem, Jaguś.
– Bóg wam zapłać, Macieju.
Boryna odszedł, a Jagna raz jeszcze rozwinęła i przepatrywała, naraz zawinęła wszystko razem i chciała bieżyć za nim i oddać… bo jakże jej brać od obcego, nie krewny żaden ni pociotek nawet… ale już starego nie było.
Pociągnęła wolno szukać matki i z lubością, ostrożnie dotykała chustki, wsadzonej za pazuchę. Taka była uradowana, że ino jej białe zęby połyskiwały w uśmiechu, a twarz gorzała rumieńcem.
– Jagusia!… Do wspomożenia… biedna sierota… ludzie kochane… krześcijany prawdziwe… Zdrowaś Maria za te duszyczki… Jagusia!…
Jagna oprzytomniała i jęła oczami szukać, kto ją wołał i skąd, i wnet dojrzała Agatę siedzącą pod murem klasztoru na garści słomy, że to błocko w tym miejscu było po kostki.
Przystanęła, żeby jakiego grosza poszukać, a Agata uradowana z obaczenia swojaczki, nuż wypytywać się, co tam w Lipcach się dzieje…
– Wykopaliśta już?
– Do cna!
– Nie wiecie, co u Kłębów?
– Wygnali was w tyli świat, na żebry, a ciekawiście ich?
– Wygnali, nie wygnali, samam poszła, bo trza było… jakże, darmo to mi dadzą ten kąt abo jeść, kiej sie u nich nie przelewa… A ciekawam, boć krewniaki…
– A co z wami?
– A co, chodzę od kościoła do kościoła, od wsi do wsi, od jarmarku na jarmarek i tą modlitwą upraszam se u dobrych ludzi gdzie kąt, gdzie warzy łyżkę, gdzie grosik jaki! Dobre są ludzie, ubogiemu nie dadzą umrzeć z głodu, nie… Nie wiecie, zdrowi tam wszyscy u Kłębów? – zapytała nieśmiało.
– Zdrowi, a wy nie chorujecie?
– I… gdzie zaś, w piersiach mę cięgiem poboliwa, a jak się naziębię, to i żywą krwią pluję… Niedługo mi już, niedługo… Choć ino do zwiesny dociągnąć, wrócić do wsi i tam se między swojemi zamrzeć – o to ino Jezusiczka proszę, o to jedynie… – rozłożyła ręce, okręcone różańcami, wzniesła zapłakaną twarz i jęła się modlić tak gorąco, aż łzy jej pociekły z zaczerwienionych oczów.
– Zmówcie pacierz za tatula – szepnęła Jagna wtykając jej pieniądz.
– To będzie za tych w czyścu ostających, a za swoich to już ja i tak się cięgiem modlę i Boga proszę, za żywych i umarłych, Jaguś, a nie przysyłali to z wódką?
– Przychodzili.
– I żaden ci się nie uwidział?…
– Żaden. Ostajcie z Bogiem, a na zwiesnę do nas zajrzyjcie… – powiedziała prędko i poszła do matki, którą ujrzała z dala z organistami.
Boryna zaś powracał do Antka wolno, raz, że ciżba była, a drugie, że mu Jaguś cięgiem w myśli stała, ale nim doszedł, spotkał się z kowalem.
Przywitali się i szli w podle siebie milcząc.
– Skończycie to ze mną, hę? – zaczął ostro kowal.
– Niby z czym? Mogłeś mi to samo i w Lipcach powiedzieć. – Zły już był.
– Przecież już cztery roki czekam.
– Przybaczyłeś se dzisiaj! To se jeszcze poczekaj ze czterdzieści, kiej zamrę.
– Już i ludzie mi redzą, żeby do sądu podać… ale…
– Podaj. Powiem ci, gdzie skargi piszą, i na pisarza dam rubla…
– Ale se myślę, że po dobremu się zagodzimy… – skręcił chytrze.
– Prawda, z kim nie wojną – z tym zgodą.
– Sami to miarkujecie niezgorzej.
– Mnie ta z tobą ni zgody, ni wojny nie potrzeba.
– Zawżdy to pierwszy żonie powiadam, że ociec jest za sprawiedliwością.
– Kużden jest za sprawiedliwością,