Chłopi. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
do izby – rzekł po chwili.
– Idź, wójt wstąpi do mnie, to tam przyjdziemy! A machorka jest na szafce, zapal se…
Nie słyszał nawet, tylko wszedł do mieszkania, co po drugiej stronie drogi było.
Siostra rozpalała ogień, a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole… Przywitali się w milczeniu.
– Uczy się to? – zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.
– Już od kopania panienka z młyna mu pokazują, bo mój czasu nie ma.
– Roch też uczy już od wczoraj w ojcowej izbie.
– Chciałam i ja tam słać Jaśka, ale mój nie da, że to u ojca i że panienka więcej uczona, bo w szkołach była we Warszawie…
– Pewnie, pewnie… – powiedział, byle coś rzec.
– A Jasiek taki zmyślny do lementarza, aż się panienka dziwuje.
– Jakże… kowalowe nasienie przecież… syn takiego mądrali…
– Przekpiwasz się, a on najlepiej powiada, że póki ociec żyją, to zawżdy zapis mogą odebrać…
– Juści, wyrwij wilkowi z gardła, wyrwij! Sześć morgów grontu! To my u niego z kobietą za parobków prawie służym, a on obcej zapisuje, leda komu…
– Kłócił się będziesz a pomstował, a rady u ludzi szukał, a prawował – to cię jeszcze z chałupy wygoni… – mówiła cicho oglądając się na drzwi.
– Kto to powiedział? – zawołał głośno zrywając się ze stołka.
– Cichoj ino… tak ludzie mówią, cichoj!… – szeptała lękliwie.
– Nie ustąpię, niech mę przez moc wyciepnie, do sądu pójdę, prawował się będę, a nie ustąpię! – krzyczał prawie.
– I głową muru nie przebijesz, choćbyś i trykał jak ten baran! – powiedział kowal wchodząc do izby.
– To co zrobić? Mądre rady masz la ludzi, to poradź…
– Złością ze starym nie wygra!
Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
– Ty z nim trzymasz!
– Za sprawiedliwością jestem.
– Dobrze ci za nią zapłacił?
– Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
– A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
– Tylem wziął, co i ty!
– Hale, tyle… a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
– Mogłeś i ty brać.
– Złodziej nie jestem ni ten cygan!
– A ja złodziejem jestem, ja?…
Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
– Nie mówię tego do ciebie… Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć68…
– I… nie tyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się… – rzucił drwiąco kowal.
– Ino o co?
– Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
– Widziałeś?… – krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
– Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz…
– Żeby im pomroka padła na ślepie! – szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze wszystkimi; snadź wiedział, o co się kłócą, bo również jął bronić starego i usprawiedliwiać.
– Dobrze was poił i wypasał kiełbasami, to i nie dziwota, że go bronicie…
– Bele czego nie powiadaj, kiej wójt do cię mówi! – krzyknął wyniośle.
– Wasze wójtostwo stoi u mnie tyle, co ten patyk złamany…
– Coś rzekł, co?
– Słyszeliście! A nie, to rzeknę jeszcze takie słowo, aż wam w pięty pójdzie…
– Rzeknij to słowo, rzeknij!
– A rzeknę – oto pijanica jesteście i judasz, i przeniewierca! A rzeknę, że za gromadzkie pieniądze balujecie i dobrzeście za to wzięli od dworu, że dziedzic sprzedał nasz las!… A chcecie, to wam jeszcze co dołożę, ino że już tym kijaszkiem… – wołał zapalczywie porywając za kij.
– Urzędnik jestem, miarkuj się, Antek, byś nie żałował.
– A w mojej chałupie ludzi nie następuj, bo tu nie karczma! – krzyczał kowal zasłaniając sobą wójta, ale Antek już na nic nie zważał, bo obu zwymyślał jak psów, trzasnął drzwiami i wyszedł…
Ulżyło mu rzetelnie; spokojniejszy wrócił do domu, ino tym jednym markotny, że niepotrzebnie pokłócił się ze szwagrem.
– Teraz już wszyscy będą przeciwko mnie! – myślał nazajutrz rano przy śniadaniu i ze zdumieniem zobaczył kowala wchodzącego do izby.
Przywitali się, jakby nigdy nic nie zaszło pomiędzy nimi.
A że Antek szedł do stodoły urżnąć sieczki, kowal poszedł za nim, przysiadł się na snopkach zruconych ze sąsieka do omłotu i jął cicho mówić:
– Na psa wszystkie kłótnie i o co jeszcze? O to głupie słowo! Tom pierwszy przyszedł do ciebie i pierwszy wyciągam rękę do zgody…
Antek podał mu rękę, spojrzał podejrzliwie i mruknął:
– Juści, że ino to słowo, bom złości do was nie miał. Wójt mnie zeźlił, bo co się będzie ujmował, nie jego sprawa, to mu wara!
– To samo mu rzekłem, bo chciał bieżyć za tobą…
– Bić mnie… dałbym ja mu bitkę, jak jego pociotkowi, co jeszcze od żniw żebra se lekuje… – wykrzyknął i jął nakładać słomę do lady.
– I tom mu przypomniał… – rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
– Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie… figura jucha, urzędnik!…
– Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tym do ciebie przychodzę… Trza zrobić tak… Po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie… Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma… Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!…
– Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!
– I złością z nim nie poredzi! Juści, że zapis zrobił, ale póki żyje, to zawdy go może odebrać – bacz to sobie i latego nie potrza mu się przeciwić. Niech się żeni, niech ma swoją uciechę.
Antek przybladł na to przypomnienie i drżeć począł w sobie, aż rznąć przestał.
– Przeciw temu nie powstawaj w oczy, a przychwalaj i mów, że dobrze robi, i zapis, miał wolę, to zrobił… niech ino resztę nam przyobieca – tobie i mojej,
68