Komediantka. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
z dyrektorem.
– Artyści!… teatr!… – myślała, przeniknięta do głębi rozczarowaniem i uczuciem niesmaku.
Zabolało ją to i wstydziło niezmiernie.
– Kłócą się, jak… jak… – myślała, nie mogąc na razie znaleźć porównania.
Stała, nie rozumiejąc nic.
Zaczynała tylko przypuszczać, że tutaj nic z tych uśmiechów, rozmów, spojrzeń, jakie słyszała i widziała, nie było prawdą. Wydało się jej, że wszyscy grają jakieś role, że wszyscy udają przed wszystkimi. Odczuwała to intuicyjnie, ale nie była jeszcze pewną, bo nie mogła pojąć w swej prostocie, dlaczego się to robi.
A naprawdę, to tutaj nikt nie grał; wszyscy byli sobą najzupełniej, to jest – byli aktorami.
Próba, po niedługiej przerwie, rozpoczęła się na nowo – z Kaczkowską w roli tytułowej bohaterki.
Majkowska była w przepysznym humorze, bo pozbyła się rywalki w niektórych rolach i dosięgła przez nią swojej najserdeczniejszej – Cabińskiej.
Dyrektor, po odejściu żony, zacierał ręce z uciechyi kiwnął na Topolskiego. Poszli na wódkę do bufetu. Z pewnością coś zarobił na zerwaniu z Nicoletą.
Stanisławski, najstarszy wiekiem z towarzystwa, chodził po garderobie, spluwał i mruczał do siedzącej z podwiniętemi nogami na krześle Mirowskiej.
– Szkandale i szkandale!… skąd tu marzyć o powodzeniu!…
Mirowska potakiwała mu, uśmiechając się blado i robiła jakąś chustkę włóczkową na drutach.
Po próbie, Janka przystąpiła śmiało do Cabińskiego.
– Panie dyrektorze… – zaczęła.
– A, pani?… Przyjmę panią. Niech pani przyjdzie przed spektaklem, to się rozmówimy… Nie mam teraz czasu…
– Dziękuję panu bardzo!… – powiedziała uradowana.
– Masz pani jaki głos?
– Głos?
– To jest: śpiewasz pani?
– W domu trochę śpiewałam… ale scenicznego głosu to pewnie nie mam… zresztą ja…
– Przyjdź pani, tylko wcześniej, to spróbujemy… ja tam powiem dyrektorowi muzyki.
III
Dzień był bardzo piękny i ciepły.
Łazienki dyszały wiosną… Róże kwitły i jaśminy rozlewały duszącą woń po parku… Było tak cicho i pięknie, że Janka siedziała parę godzin nad stawem, zapominając o wszystkiem.
Łabędzie z podniesionemi skrzydłami, niby chmurki białe, płynęły po błękitnej tafli wody; marmurowe posągi bóstw promieniowały czystą białością i wnosiły szlachetnemi liniami w tę słoneczną ciszę parku zielonego jakiś ton antycznego piękna…
Zieleń świeża, puszysta, niby morze wielkiego szmaragdu, nasyconego złotem słońca, rozlewała się wokoło.
Czerwone kwiaty kasztanów spływały bez szelestu na ziemię, na wodę, na trawniki i, niby różowe płomyki migotały w cieniach drzew.
Gwar miasta nadpływał przycichłem echem i rozlewał się po gąszczach.
Czasem wiatr zaszumiał w gałęziach, zmarszczył atłasową gładkość wody i przeleciał, pozostawiając po sobie drżenie ciszy jeszcze głębsze.
Janka przyszła tutaj wprost z teatru. Potrzebowała samotności z przyzwyczajenia; nie mogła w gwarze miasta myśleć, ani przyciszyć w sobie serca, rozkołysanego radością dostania się do teatru, i chciała się pozbyć przykrości, jaką jej sprawiły te kłótnie na próbie.
Niepokoiło ją to, co widziała; czuła w sobie jakiś tępy ból zawodu, podobny do wahania. Cień jakiś ją straszył.
Nie chciała nic pamiętać, tylko sobie powtarzała raz po raz:
– Jestem w teatrze!… jestem w teatrze!…
Jakby sama potrzebowała w to uwierzyć, że spełniły się marzenia lat całych, że ta śniona przyszłość jest już przed nią… że jej „jutro” przedzieli się od „wczoraj” niezmierną odległością.
– Jak to będzie?… – myślała.
I przesuwały się przed nią postacie tych przyszłych koleżanek, instynktownie przeczuwała, że w tych twarzach niema nic przyjaznego, tylko jakby zawiść i obłuda, i że ona i tutaj nie znajdzie ręki ani serca przyjacielskiego, że tak musi iść sama, jak szła dotychczas.
Rozmarzała się znowu i wtedy robiło się jej wszystko obojętnem, bo uczuwała w sobie jakąś siłę, czy talent – i wtedy zdawało się jej, że będzie dosyć wystąpić raz, zagrać jakąś rolę, aby zdobyć sobie wszystko i iść naprzód!
Ale gdzie?… dokąd?… Nie wiedziała, gdzie ma dojść, nie widziała żadnej granicy, pragnęła tylko z całą gwałtownością swej natury iść naprzód ciągle i nieustannie wzlatywać w nieskończoność…
Wybierała sobie w myśli rolę, w jakiej chciałaby wystąpić po raz pierwszy.
Było jej tak dobrze siedzieć i marzyć, że już później prawie nic nie myślała, tylko z biernością poddawała się przyjemności oddychania powietrzem wonnem i czystem, patrzenia na łagodne barwy nieba i drzew.
Czuła w sobie tentna tej przyrody bujnej, rozrastającej się niepowstrzymanie i miała w sobie to samo roślinne szczęście życia, ciche i mocne. Marmurowe postacie bogów i te młode pędy wierzb, zdawały się jej błogosławić z życzliwością głęboką i szeptać słowa zachęty i obietnic.
Wiosnę czuła w sobie, rwanie się młodego i silnego życia – i te wszystkie nieśmiertelne, niezniszczone, idące przez wieki i przez ludzkość, przez uśmiechy i cierpienia – siły duszy powszechnej i uczucia.
Zbudził ją z tego rozmarzenia skrzyp piasku. Szedł jakiś młody człowiek, który tuż na sąsiedniej ławce usiadł i zdjął czapkę; zobaczyła wtedy wysokie, bardzo białe czoło, brwi silnie zakreślone i oczy siwe. Położył się prawie na ławce i zaczął czytać jakąś małą książeczkę.
Widziała przesuwające się wrażenia po jego ruchliwej, bladej twarzy: marszczył brwi, to podnosił siwe oczy w górę i tonął w długiej zadumie, a po ustach wił mu się uśmiech rozmyślania.
Przechodząc obok niego, odruchowo spojrzała na książkę: Musset – Poezye.
Zerwał się z ławki i bystro spojrzał na nią; odwróciła głowę, żeby nie zobaczył jej uśmiechu i czuła na sobie jego spojrzenie dosyć długo, ale gdy się odważyła obejrzeć, leżał znowu z głową w dłoniach ukrytą i czytał.
Zatrzymała się zdziwiona przed Satyrem tańczącym, jakby w klatce uplecionej z bzów zielonych. Nie mogła się oderwać od tej twarzy ironicznej, szyderskiej, śmiejącej się głośno ostrymi rysami; od tych ruchów rozkiełznanej wesołości.
Gęste, poczerniałe kędziory, poskręcane, niby kwiaty hyacyntu, zdawały mu się trząść w tańcu, a te pogięte, koźle nogi i ten grymas komiczno-bachancki jego rysów złośliwych, przejmowały ją lękiem, którego nie umiała sobie wytłómaczyć.
Satyr śmiał się, jakby z tego słońca, co złociło jego kamienne ciało i nadawało mu pozór życia, z tej wiosny, co wrzała dokoła, z siebie i ze świata; śmiał się i szydził, obojętny na wszystko, co nie było samą wesołością.
Poszła, ale kilka razy zdawało się jej, że w gąszczach przebłyskuje twarz wykrzywiona i szyderska, że słyszy cichy śmiech, przenikający ją zimnem.
Zasępiła