Komediantka. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
gotowej się rzucić na niego i kąsać.
Przepadał za siłą i z gorzką rozkoszą widział, że Janka ma tę siłę w temperamencie, wtedy jeszcze ciężej żałował, że była dziewczyną.
Mówił jej otwarcie o tem, że się nią brzydzi, ponieważ jest kobietą; drwił z niej, że prócz szydełka i książki, nie potrafiłaby nic w ręku utrzymać; pokazywał jej swoją strzelbę i odkładał ze smutkiem, narzekając, iż tylko chłopak umiałby ocenić należycie takie rzeczy.
Były to smagania, które na jej duszy zostawiły piekące pręgi.
Zrywała się wtedy, jak młody źrebiec uderzony batem, chwytała strzelbę i po całych dniach brodziła po moczarach i głuszach leśnych za ptakami; nauczyła się tak dobrze strzelać, że przynosiła całe pęki kaczek dzikich i bekasów, i rzucała je ojcu pod nogi z tryumfem.
Orłowski wtedy dostawał wprost obłędu z wściekłości; upokarzało go, że wobec jej siły był sam bezsilnym, że nie mógł jej zgiąć i zmiażdżyć – i potem jeszcze więcej żałował, że tyle dzikiej wytrwałości jest w niej – w dziewczynie!
Bywał chwilami dumny z niej i bronił ją z zapałem przed znajomymi, bo cała okolica gorszyła się jej awanturniczością. Spotykano ją po lasach, w nocy, w deszcz, w niepogody, zawsze samą, niby młody warchlak, odbity od stada. Nie żenowało ją wcale łażenie po drzewach za gniazdami, albo wyścigi na oklep z wiejskimi chłopakami po pastwiskach.
Uciekała z domu od ojca na dni całe, marząc o powrocie na pensyę, a na pensyi marzyła znowu o domu samotności.
Taką była prawie do ośmnastego roku życia. Skończyła gimnazyum i przyjechała na stałe do ojca.
Uspokoiła się zewnętrznie, ale głowa jej zaczęła się rozpłomieniać coraz bardziej. Zaczęła marzyć i szukać czegoś, jakiegoś celu, jakiejś idei życia swojego.
Z tą swoją przyjaciółką, Helą Walder, idealnie piękną i idealnie rozmarzoną na punkcie samodzielności kobiet, rozstała się. Hela wyjechała do Paryża – na przyrodę; ona nie chciała, bo nie czuła po prostu potrzeby żadnej wiedzy. Pragnęła czegoś, potężniej działającego na jej temperament… czegoś, coby porwało ją całą i na zawsze.
Pozostała zupełnie samą i zaczęła się przypatrywać ludziom. Szukała tej idei, ale towarzystwo okoliczne nudziło ją śmiertelnie. Dla niej za mało było tej okolicy, tych zabaw skromnych i sennych, tych ludzi, którzy ją otaczali.
To życie ciche, wymierzone, rozklasyfikowane na wstawanie o jednej godzinie, na śniadanie, obiad, kolacyę; preferanse we czwartki u nich, w sobotę u pomocnika ojca, w niedzielę u dozorcy – zabijało ją swoją monotonią. Dusiła się w nim.
Mężczyzn unikała prawie, bo ją gniewali swoją bezczelnością; kobiety nudziły ją wiecznem powtarzaniem plotek, skarg, intryżek. Odsunięto się ogólnie od niej.
Najrozmaitsze wersye, mniej lub więcej kłamliwe, kursowały na jej conto w okolicy.
Była dziwadłem dla wszystkich.
A ona tymczasem szamotała się ze sobą, z duszą własną, z pragnieniami, których nie umiała sobie uprzedmiotować. Nie wiedziała, po co żyje i na co?… Zamęczała się czytaniem, ale spokoju tam nie znalazła. Czuła, że musi znaleźć coś takiego, co ją potrafi porwać, że znajdzie kiedyś… ale tymczasem szalała z męki oczekiwania.
Oświadczył się jej Zielenkiewicz, właściciel wioski dosyć obdłużonej. Roześmiała mu się drwiąco w oczy, wręcz mówiąc, że swoim posagiem nie myśli wcale płacić jego długów.
Zaczęła rok dwudziesty pierwszy i zaczynała tracić cierpliwość.
Mała, zwykła rzecz, zdecydowała o jej życiu.
W najbliższem miasteczku urządzano teatr amatorski. Wybrano trzy jednoaktówki, obsadzono role i – utknięto, bo żadna z pań grać nie chciała Pawłowej w „Marcowym kawalerze” Blizińskiego.
Inicyator i reżyser zarazem, chciał koniecznie, aby ta sztuka była graną, bo pragnął nią dokuczyć jakiemuś sąsiadowi – ale Pawłowej ani Eulalii żadna z pań grać nie chciała.
Ktoś rzucił myśl, żeby prosić Orłowskiej, bo wiedziano, że ona nie zważa na nic. Przyjęła rolę Pawłowej dosyć obojętnie, a Kręska, w której zagrały wspomnienia przeszłości, zrobiła tyle, iż Orłowski sam pojechał i oznajmił, że jest amatorka i na rolę Eulalii.
Robiono próby coś ze trzy miesiące, bo kilka rad zmieniał się skład grających. Zwykłe hece teatrów prowincyonalnych, gdzie żadna nie chce grać starej, złej, kłótliwej, charakterystycznej, dwuznacznej, ani pokojówki, a wszystkie chcą grać bohaterki.
Kręska, którą Janka trzymała dosyć z daleka od siebie, nie zwierzając się jej nigdy z niczem i nigdy nie prosząc o radę, zbliżyła się do niej z racyi przedstawienia. Zaczęła jej dawać lekcye gry scenicznej i była niestrudzoną mentorką; dopiero za jej wpływem Janka zaczęła się interesować rolą i przedstawieniem.
Tak się głęboko przejęła rolą, tak weszła w charakter i tak się nadała do tych ram, że grała bardzo dobrze. Była chłopką, Pawłową w każdym calu, tak, że sala pod koniec sztuki zabrzmiała oklaskami.
Poczuła wtedy szaloną, dziką uciechę z tego chwilowego panowania nad tłumem; schodziła ze sceny prawie ze łzami żalu, że się to już skończyło, i czując, że się w niej gdzieś pod świadomością, coś budzić zaczyna nowego.
Kręska zrobiła także prawdziwą furorę!… Była to rola, którą kiedyś na prawdziwej scenie grywała z powodzeniem. W antraktach mówiono tylko o niej i o Jance.
– Komedyantka! urodzona komedyantka! – szeptały panie z jakiemś wyniosłem politowaniem.
Orłowski, któremu dziękowano i winszowano takiej córki i towarzyszki, machnął ręką.
– Żeby to był syn, zobaczylibyście, coby wam pokazał!…
Był jednak zadowolony, bo poszedł za kulisy, pogładził Jankę po twarzy, a Kręską pocałował w rękę.
– Dobrze, dobrze!… pociecha nie wielka, ale przynajmniej wstydu niema – powiedział im za całą pochwałę.
Janka, po tem przedstawieniu zbliżyła się więcej do Kręskiej, i ta, w chwili jakiejś słabości, wygadała się ze swoją tajemnicą, szczelnie trzymaną w ukryciu, i przesunęła przed Janką światy takie nowe, takie dziwne, takie pociągające, że jej serce zabiło gwałtownie.
Słuchała z pobożnem skupieniem opowiadania o scenie, o tryumfach, o występach, o barwnem życiu aktorskiem. Kręska się unosiła i obrazowała entuzyastycznie; już nie pamiętała nędz tego życia, tylko same jasne obrazy pokazywała oszołomionej dziewczynie. Wyciągnęła z kufra pożółkłe zeszyty ról niegdyś granych i czytała przed nią, grała, podniecona wspomnieniem przeszłości.
Olśniewało to Jankę, budziło jakieś gwałtowniejsze pragnienia, ale jeszcze ją nie porwało, jeszcze to nie było to „coś”, na co czekała od tak dawna.
Grała później jeszcze kilka razy, bo już gorączka teatralna zaczęła ją zwolna trapić.
Z uwagą zaczęła czytywać w pismach krytyki teatralne i szczegóły o aktorach. Wreszcie, czy to z nudów, czy z instyktownej pobudki sprowadziła sobie Szekspira – i wtedy przepadła!
Znalazła to „coś”, znalazła bohatera, cel, ideę – był nim teatr.
Pochłonęła Szekspira z całą gwałtownością swojej natury – całego i od razu.
Trzebaby bardzo wiele pisać, żeby zamknąć choć w streszczeniu, to gwałtowne rozszerzanie się jej duszy, ten szalony wzlot wyobraźni, to wyolbrzymienie jej wewnętrzne, jakie uczuła po przeczytaniu. Otoczył ją rój dusz złych, szlachetnych,