Эротические рассказы

Fermenty. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.

Fermenty - Władysław Stanisław Reymont


Скачать книгу
stary grat, którego przewóz kosztuje mnie tyle, że jestem zły, iż go wziąłem.

      Aparat zaczął stukać, Stasio znowu czytał z pasków, potem wstał, wyszedł na peron, uderzył w dzwonek stacyjny i cofnął się natychmiast.

      – Sygnały od Kielc, pociąg wyszedł – rzucił robotnikowi, który się zjawił na dzwonek.

      – Chodź pan na wódkę! – szepnął miękko jakoś Świerkoski.

      – Po pociągu to i owszem, chociaż, coprawda, wódka mi szkodzi.

      – Co tam, mama przyśle lekarstwo! – Zaśmiał się i poklepał go przyjacielsko po żołądku, bo, pomimo ustawicznych drwin, żyli w zgodzie ze Stasiem.

      – Słyszysz pan! zawiadowca rozmawia z sobą.

      Zaczęli słuchać. Z pokoju Orłowskiego dochodziły wyraźne głosy sprzeczki, czasem jakiś dosadny frazes, klątwa; to znowu przyciszony, pokorny i błagający głos.

      – Idjota! musiał się pomylić i sam sobie wymyśla i usprawiedliwia się przed sobą. Jeżeli jego nie zamkną u Bonifratrów, to ja, Świerkoski, będę miał miljony. Pan go nie znasz jeszcze dobrze, ale my… – Nie skończył mówić, bo Orłowski wszedł do nich ze swego pokoju; był ogromnie wzburzony, wielkie, czarne oczy, o krwawym odblasku, pałały mu wzruszeniem, twarz o rysach regularnych, jeszcze bardzo piękna, jakby wycięta z dawnych portretów senatorów weneckich, malowanych przez Tintoretta, otoczona gęstemi, szpakowatemi włosami i zakończona wspaniałą, spływającą do pół piersi brodą, dumna i zacięta, z brwiami prawie zrośniętemi, była aż sina z jakiejś irytacji. Przeszedł obok nich bez słowa i wyszedł na korytarz.

      Szedł wolno na piętro kamiennemi schodami, zaciskał ręce, mruczał niewyraźnie, to znowu pobłażająco i wyniośle uśmiechał się.

      Wszedł do kuchni, obrzucił badawczo wszystkie sprzęty, zajrzał do ognia pod blachę i przytłumionym głosem zapytał starej służącej, obierającej kartofle pod oknem:

      – Panna Janina śpi?

      – Nie wiem, ale to chybcikiem obaczę.

      – Nie trzeba – powiedział śpiesznie i wszedł do sąsiedniego pokoju, który służył za jadalnię, i przez zapuszczone kotary zajrzał do sypialni córki. W ciemnościach, zaledwie słabo rozrzedzonych pasmami brudnego dnia, przeciekającemi przez zapuszczone story, po chwili patrzenia dostrzegł łóżko i blade, niepewne zarysy Janki leżącej. Musiała usłyszeć szelest jego kroków, bo się poruszyła na pościeli. Poczuł jej wzrok na sobie i natychmiast się cofnął zmieszany. Postał jeszcze chwilę, podniósł koniec brody do ust, przyciął ją zębami i powrócił do kancelarji. Zastał tam Karasia, maszynistę rezerwowego, który mieszkał w Bukowcu, bo tu była rezerwowa maszyna, gotowa w każdej chwili wyruszyć z pomocą, gdyby było tego potrzeba, skinął mu głową i wszedł do swojego pokoju, zamykając drzwi za sobą.

      – Świerk! wiesz! – zaczął Karaś, siadając na skrzynce ze środkami opatrunkowemi – jesteś codzień podobniejszy do swojego psa, nawet już płowiejesz. Panie Babiński, pan jesteś grubo uczony, skończyłeś podobno całe trzy klasy; czy Darwin wywodzi ludzi od małp, czy od psów?

      – W każdym razie nie od Karasiów.

      – Nie jestem godzien takiego zaszczytu, nie jestem godzien! – śmiał się Karaś, zacierał ręce i zaczął drobnemi kroczkami chodzić. Jego drobna, chuda i niska postać, śpiczasta bródka, cienki i długi nos, małe i kłujące oczki, wypukłe bardzo czoło, rzadkie, rudawe włosy, wystające kości policzkowe, sine z odmarznięcia uszy, jego cienkie nogi – wszystko to się trzęsło, skakało i poruszało ustawicznie, zdawało się, że wszystkie jego członki, obciągnięte w gruby kożuch, pokryty wyksatyną błyszczącą, zasmarowane oliwą i smarowidłami, skaczą ustawicznie i grożą rozsypaniem.

      – Nie masz pan jakiej nowej książki? – spytał go Staś.

      – Mam, wczoraj dostałem, ale jeszcze czytam. Bon! pożyczę panu, kapitalna historja i z takim pieprzykiem, jak to my lubimy, panie Stanisławie. – Zaśmiał się, zatarł ręce, zaczął błyskać oczyma, wyszczerzył zęby i znowu biegał po pokoju.

      – Uważasz pan, jest tam schadzka miłosna, cudissimo pisana, aż się krew gotuje przy czytaniu; musisz się pan rzeźwić eterem, albo lepiej pan zrób, przyłóż sobie przed zaczęciem książki synapizmy z chrzanu.

      – Dziękuję, takich książek nie czytam – odpowiedział Staś, rumieniąc się.

      – Bon! dziewczątko anielskie, gołąbku niewinny, bardzo słusznie robisz, napij się lepiej mleczka, wysmaruj kamforą, połóż do łóżka i czytaj z Tańskich Hofmanową, to dobrze robi, i na sen, i na trawienie. Żarty na stronę – dodał poważniej. – Zaleska musi mieć książki jakie, przecież to kobieta i piękna, i wykształcona, jak zapewnia jej mąż.

      – Ślicznie gra na fortepianie – wtrącił Staś i znowu się zarumienił.

      – Nie rumień się pan tak dziewiczo, afekty umieściłeś pan godnie; to mi się podoba.

      – Jak na marnego Karasia, jest to za duża ryba, wielki szczupak zgryzłby cię.

      – Nie bój się, Świerkoski! nie bój się! nie takie wieloryby ogryzałem, i było bon.

      Zaczął zacierać ręce i śmiał się tak cicho, głęboko i wstrętnie, że Staś odwrócił się od niego; nie mógł patrzeć na jego oczki, przysłonięte białawą mgłą, i na rzadkie, żółte i ostre zęby, które wyszczerzał w tym śmiechu. Trząsł się cały i rzucał na wszystkie strony.

      – Wiecie – zaczął znowu, uspokoiwszy się – byłem wczoraj w Kielcach, miałem przygodę taką, że… cudissimo, opowiem wam, bon?

      – Nie ciekawiśmy, schowaj dla swojej Karasicy, będzie wdzięczna – przerwał mu Świerkoski.

      – Pociąg dochodzi! – zawołał robotnik, uchylając drzwi z peronu.

      Orłowski w czerwonej czapce wyszedł, naciągnął niepokalanie białe rękawiczki i poszedł na peron.

      Karaś stanął na stopniach przed dworcem. Świerkoski znowu się złożył w dwoje, a Babiński stukał w aparat, notował, dawał sygnały elektryczne.

      Pociąg z głuchym szumem i sapaniem wtoczył się na szyny i stanął; masa żelastwa szczęknęła ciężko, pusty peron ożywił się nieco, bo kilku smarowników i brekowych zeszło ze swoich odkrytych kozłów na wagonach i rozprostowywało na ziemi pogięte ciała.

      Orłowski, chmurny, pod parasolem, spacerował wzdłuż pociągu; chwilami, kiedy przechodził pod oknami, z których nieskończonym potokiem płynęły gamy chromatyczne, ściągał nerwowo brwi, zaciskał silniej, parasol, przyśpieszał kroku i spoglądał na ostatnie, narożne okna nad kancelarją stacyjną, przysłonione szczelnie. Wzdychał, zawracał i chodził dotąd, aż pociąg znowu zaczął sapać, dyszeć, trzeszczeć, szczękać, gwizdać – i powlókł się dalej, pozostawiając za sobą obłoki rudego, duszącego dymu, który darł się na strzępy o półnagie drzewa ogródka stacyjnego i rozwłóczył rudawym pasem po równo obciętej ścianie lasu, stojącego tuż nad plantem.

      Orłowski powrócił do kancelarji i, skoro się tylko zamknął, Świerkoski się podniósł.

      – Chodźcie na wódkę.

      – Ja zaraz przyjdę do was; spytam się tylko, gdzie jest osobowy? – powiedział Staś, stukając aparatem.

      Karaś ze Świerkoskim poszli do bufetu. Paru przemokłych żydów drzemało na ławkach, oczekując na osobowy pociąg, a za bufetem, wciśnięty pomiędzy szafę i piec, przysłoniony gazetą, chrapał głośno bufetowy. W drugim rogu wielkiej, brudnej


Скачать книгу
Яндекс.Метрика