Fermenty. Władysław Stanisław ReymontЧитать онлайн книгу.
mogła tak żyć i tak powoli, bez protestu i świadomości, staczać się do śmierci, tak rozmieniać się na nędzne prace codzienne, małe myśli, kręcenie się w kółku, niezmiernie gładko wyszlifowanem, ale niezmiernie ciasnem.
– Wyzdrowieć tylko zupełnie! wyzdrowieć jak najprędzej! – myślała, ale jeszcze nie miała odwagi nic postanowić, co z sobą zrobi później, po wyzdrowieniu. Czuła tylko, że przecież tutaj nie pozostanie. Przy obiedzie była mniej ożywiona.
– Czy dróżki w lesie bardzo rozmokłe? – spytała Janowej.
– Nie, panienko, byłam rano na rydzach, to sucho całkiem.
– Są rydze? – i pociągnęła nozdrzami, bo poczuła ich zapach.
Janowa przyniosła ich cały koszyk i pokazywała. Orłowski kręcił się niespokojnie po pokoju, chciał coś mówić, ale dopiero wychodząc po obiedzie rzekł do Janowej:
– Janowa powie panience, żeby się ubrała ciepło, jeżeli chce iść do lasu, ja przyślę pana Babińskiego, to z nim pójdzie, bo sama może się jeszcze zmęczyć.
Poszedł znowu na dół do kancelarji i bardzo serdecznie prosił Stasia o towarzyszenie córce na spacer, lecz w duszy był wściekły, bo sam miał ogromną chęć iść i prowadzić ją pod rękę, ale za nic w świecie nie byłby w stanie tego zaproponować. Żeby stłumić gniew, wyszedł na podjazd, który Roch zamiatał, i zaczął krzyczeć na niego:
– Niedołęga, przysięgam Bogu. Trzyma miotłę jak pióro! Słyszysz, co mówię! wszystkie liście zostają za tobą; jak zamiatasz, co?
– Zostają! e… nie, panie naczelniku! e… zamiecie się, zamiecie doczysta, będzie alagancko kiej w izbie – usprawiedliwiał się spokojnie i dalej zamiatał.
Orłowski miał już odejść, gdy go doszedł tętent konia; ktoś jechał lasem. Przysłonił ręką oczy, bo słońce raziło go, i, poznawszy jeźdźca, który wychylał się z lasu na bułanku z białą grzywą i ogonem, uśmiechał się radośnie.
– Roch! potrzymaj panu dziedzicowi konia! – krzyknął, gdy jeździec zeskakiwał na podjeździe.
– Dzień dobry! – skrzyżowały się powitania i ścisnęły się silnie dłonie.
– Panie Andrzeju, pozwólcie do mnie, na chwilę. Nie proszę na górę, bo… – zaciął się, przygryzł brodę i machnął ręką.
– Jakże zdrowie panny Janiny? – zapytał Grzesikiewicz, kiedy się już znaleźli w kancelarji.
– Dobrze, tak dobrze, że dzisiaj ma zamiar iść trochę się przejść.
– O! – szepnął Andrzej, i jego blado-niebieskie oczy pociemniały jakąś myślą, zaczął skubać niewielkie, jasne wąsy.
– Więc jest zupełnie zdrowa, co? – zapytał po chwili.
– Zupełnie. Doktór był wczoraj i mówił, że zupełnie. A bo niedosyć miałem trzy tygodnie ustawicznej trwogi, wiszenia pomiędzy życiem a śmiercią.
Mówił szorstko i w nagłym przypływie uczuć chwytał coraz szybciej zębami brodę.
– Ja dawniej wiszę – szepnął cicho Andrzej, z jakimś ledwie odczutym akcentem bólu, i twarz mu pobladła, ale oczy natychmiast rozbłysły dawną energją wytrwania i uporu.
– Cóż tam u was słychać? kartofle kopiecie?
– Kończymy kopać; za tydzień chcę już zacząć odsyłać do gorzelni.
– Rodzice zdrowi? ojca jakoś dawno nie widziałem.
– Mama zdrowa, a ojciec także zdrów, o zdrów! – roześmiał się sucho i trochę cierpko. – Nie zabieram panu czasu. Może pan zechce zanieść pannie Janinie pozdrowienie ode mnie, dobrze? – zakończył ciszej.
Orłowski spojrzał bystro na niego, uścisnął mu ręce i powiedział:
– Dobrze, dobrze. A mamie ucałowanie rączek ode mnie.
Wyszli pod stację, i Grzesikiewicz odjechał galopem. Orłowski długo patrzył za nim, na jego rozrosłą, pochyloną nad karkiem konia postać.
– Szkoda, taki chłop jak dąb – myślał. – Szkoda! Żeby Janka chciała tylko… Może się to wszystko jeszcze dobrze ułoży… może teraz się zgodzi. Szkoda! – powrócił do kancelarji i zamyślił się głęboko.
Wszedł za nim Świerkoski, usiadł na kanapce, złamał się we dwoje, jak zwykle, i gonił oczyma po pokoju.
– Przyszedłem prosić pana o radę – zaczął, wsuwając ręce w rękawy.
– A owszem, owszem, jeśli będę mógł tylko.
Świerkoski zaczął mu obszernie opowiadać o interesie, jaki miał zamiar przeprowadzić, o dostawie trzystu sążni kamienia brukowego. Chciał się podjąć tej dostawy, bo obliczał, że można na tem zarobić w przeciągu dwóch lat około trzech tysięcy rubli. Rozsnuwał swoje plany i projekty, zapalał się do tego zarobku, aż mu oczy świeciły chciwością i usta drżały nerwowo. Przedstawił to przedsiębiorstwo w najpiękniejszem świetle.
– Co ja mogę innego radzić, bierz pan! – powiedział Orłowski.
– Potrzeba kilku tysięcy rubli, żeby puścić w ruch interes, a ja tyle nie mam. Otóż przychodzi mi na myśl, właściwie przyszedłem, z nią: zaproponować panu spółkę w tem przedsiębiorstwie. Trzydzieści procentów od kapitału włożonego jest pewne.
– Przysięgam Bogu, a naco mi to! – Prawda, mam kilkanaście tysięcy rubli w papierach procentowych i na hipotekach, ale niełakomy jestem na wielkie procenty, wystarczają mi dotychczasowe.
– Cztery, pięć, no sześć procent najwyżej, ależ to śmieszne! szczególniej teraz, gdy można mieć trzydzieści. Gdybym ja miał taki kapitał, to ręczę, że w krótkim czasie podwoiłbym go i potroił. Puściłbym go w ruch, umieścił w interesach, niech się powiększa, niech robi dziesiątki tysięcy, setki, miljony. Niech płynie szerokiem korytem, niech po drodze zbierze, co się da zebrać, niech potężnieje.
– Albo niech zginie bez śladu, bo i to się trafia – przerwał mu Orłowski.
Nie odpowiedział natychmiast Świerkoski, bo go olśniły własne słowa i projekty, a odmowa Orłowskiego przejęła go zimnem i żalem ogromnym, że te marzenia się nie urzeczywistnią.
Spojrzał na Orłowskiego ze źle pokrytym gniewem i nienawiścią.
– Widział się pan z tym chamem? – szepnął twardo.
– Z jakim chamem?
– No, z tym Grzesikiem – objaśnił drwiąco.
Orłowski rzucił się gwałtownie.
– Widziałem się z panem Grzesikiewiczem.
– Skądże on Grzesikiewicz! Grzesik, karczmarski syn, wszyscy wiedzą o tem.
– Dobrze, ale poco i dlaczego pan mi to mówi? – zapytał gwałtownie Orłowski.
– Myślałem, że pan nie wie, chciałem ostrzec po przyjacielsku.
– Dziękuję, przysięgam Bogu, dziękuję, ale zupełnie dobrze się obywam bez takich wiadomości – mówił, biegając po pokoju, zirytowany.
– To się tak mówi: obejdę się, a jest inaczej zupełnie. Proszę pana, ludzie są podli i maskują się, aby wyprowadzić w pole takich, jak pan, a Grzesikowi potrzebne jest ukrywanie swego pochodzenia przed państwem. Ho! ho! gra on teraz rolę szlachcica, pana wielkiego. Tfy! chamczuk psiakrew – szeptał nienawistnie i spluwał z pogardą.
– Panie