Mars. Bezlitosna siła, t.4. Agnieszka Lingas-ŁoniewskaЧитать онлайн книгу.
Po prostu chciałem jej. W każdym aspekcie. I strasznie mnie wkurwiało, że nie mogę jej mieć.
Patrzyłem na nią intensywnie i chyba zorientowała się, że stoję zbyt blisko. Sięgnąłem ręką, bo chciałem wziąć butelkę z półki za jej plecami. A wtedy ona wykonała ten gest. Przymknęła lekko oczy. Kurwa, nie mogłem tego z niczym pomylić. Delikatnie zabrałem z jej rąk papierosa, włożyłem sobie do ust i się zaciągnąłem. Drugą ręką dotknąłem jej dłoni i lekko gładziłem. Pochyliłem się i zacząłem wdmuchiwać dym do jej ust, które dla mnie otworzyła. Widziałem, jak jej źrenice się rozszerzają. I w tym momencie zrozumiałem, że to nie jest pomyłka, przypadek. Działałem na nią. Nie, kurwa, jak młodszy brat. Tylko jak facet.
Uśmiechnąłem się. Nadal gładziłem jej nadgarstek. Moje ciało drżało, naprężone i pragnące poczuć jej miękką skórę. Nie zrobiłem jednak nic głupiego. Przysunąłem się bliżej, czułem jej zapach pomieszany z alkoholem i dymem papierosowym, spojrzałem jej w oczy, które wpatrywały się we mnie z wielką uwagą, i szepnąłem z uśmiechem:
– Widzisz, to prawie tak, jakbym był w tobie.
Nie mogłem powiedzieć czegoś bardziej idiotycznego! Odsunęła się, spojrzała na mnie jak na idiotę i przewróciła oczami.
– Nawet nie można w spokoju zapalić – fuknęła.
Jej słowa bardzo mnie dotknęły, ale nie chciałem tego sam przed sobą przyznać. Patrzyła na mnie zniecierpliwiona, jakby chciała jak najszybciej zostać sama. Uśmiechnąłem się bezczelnie, zabrałem butelkę i mrugnąłem do niej.
– Możesz palić do woli, a jak już będziesz napalona, twój facet na pewno sobie z tym poradzi – powiedziałem z krzywym uśmiechem, przytknąłem palce do czoła w geście pożegnania i wyszedłem z altanki.
Byłem naprawdę popieprzony. Ta babka cholernie mi się podobała, ale chyba nadszedł czas, żeby uświadomić sobie jedną zasadniczą rzecz: doktor Liwia grała w innej lidze. Musiałem to w końcu przyjąć do wiadomości. I po prostu odpuścić, bo czekało mnie zbyt poważne zadanie, żebym mógł się teraz rozpraszać i zbyt dużo główkować.
***
Ślub Martyny i Patryka był taki jak oni. Namiętny, wesoły i pełen szaleństwa. Rodzice Martyny zajmowali się miesięczną Patrycją, Patryk zdawał się całować ślady stóp zostawianych przez swoją świeżo poślubioną żonę, a panna młoda promieniała. Cieszyłam się, że moja przyjaciółka znalazła faceta, dla którego była niezbędna do życia niczym tlen. Przeszła długą drogę, ale cholernie silna z niej babka i wierzyłam, że szybko przepracuje całą swoją chorą przeszłość i pójdzie dalej. Gdy ją poznałam, od razu wiedziałam też, że razem zdziałamy wiele, i się nie pomyliłam. Rzadko kiedy mylę się w ocenie innych ludzi. Nie tylko dlatego, że jestem psychologiem klinicznym, ale przede wszystkim mam nosa do ludzi. Tak to można określić. Natomiast nie działało to z automatu, bo czasami zdarzały się osoby, które były dla mnie trudne do zdefiniowania. Na pewno zaliczał się do nich Darek Darylski. Ten facet był taki niejednoznaczny, że już kilka razy pomyliłam się w ocenie jego pobudek, sposobu myślenia, postępowania. Rzucał się ze skrajności w skrajność i takie też były moje oceny jego osobowości. Znaliśmy się od kilku miesięcy i już kilkanaście razy sprawiał, że zaczynałam się czuć tak, jakby grunt gwałtownie usuwał mi się spod nóg. Nie byłam gotowa na takie zawirowania, unikałam gwałtownych emocji. Już kiedyś doprowadziły mnie na skraj rozpaczy, więc nie zamierzałam dopuścić ponownie do takiej sytuacji.
– Wszystko w porządku? – Mariusz, mój towarzysz, pochylił się ku mnie, kiedy bawiłam się kieliszkiem po winie i wpatrywałam w wysokiego wytatuowanego mężczyznę, który rozmawiał z Martyną i Patrykiem i z czegoś się śmiał.
Zawsze zwracał na siebie uwagę, nie tylko posturą i tatuażami. Był bardzo wysoki, jak cała czwórka z PantaRhei, jak ich nazywano. Szerokie ramiona, umięśnione ręce, ciemnobrązowe oczy, gęste brązowe włosy. O ile nie były zafarbowane na jakiś inny kolor, oczywiście. No i te tatuaże. Całe ramiona miał wytatuowane w różne wzory, na szyi widniał napis Win or die*, a przy uchu inicjały DD, co mnie trochę bawiło, bo było narcystyczne. No i tatuaże na głowie, które zobaczyłam, gdy przyszedł kiedyś na imprezę do nowego domu Martyny i Patryka z wygolonymi bokami. Miał tam wydziaraną planetę Mars. Wiedziałam, że właśnie taki ma pseudonim, nieraz byłam świadkiem jego walk. Wyglądał trochę przerażająco, jak dla mnie był zbyt intensywny. A gdy patrzył na mnie, a robił to często, czułam się niekomfortowo. Jego ciemne oczy niemal wbijały się we mnie, pełne usta często rozciągały się w niegrzecznym uśmiechu, mówił zawsze coś idiotycznego i wtedy myślałam, że choć jest młodszy o sześć lat, to zachowuje się, jakby ta różnica wynosiła co najmniej dwanaście. Ale czasami, w krótkich przebłyskach, spoglądał na mnie poważnym, wręcz refleksyjnym wzrokiem, rzucał jakąś uwagę, słowo, zdanie, które z kolei pokazywały, że mądry z niego gość, i wówczas czułam ogromny dysonans, bo nie wiedziałam, co mam o nim myśleć. I zdawałam sobie sprawę, że moje dotychczasowe zdanie na jego temat było błędne. Zła diagnoza, doktor Marczyk. Łapałam się na tym, że zbyt często o nim myślę. Co mnie strasznie wkurzało.
– Liwia? – Mariusz nadal się we mnie wpatrywał.
Uśmiechnęłam się i odstawiłam pusty kieliszek.
– Wszystko gra – rzuciłam. – Zatańczymy?
– Oczywiście. – Też się uśmiechnął i złapał mnie za rękę.
Spotykaliśmy się od sierpnia. Poznaliśmy się na konferencji, potem on zaczął pracować w prywatnej klinice, w której miałam dyżury kilka godzin w tygodniu. Zaprosił mnie na kawę i pomyślałam: „Czemu nie?”. Wydawał się fajny, miał poczucie humoru, dobrze wyglądał. A ja tak dawno z nikim nie byłam. Po czterech randkach poszliśmy do łóżka – nie mogłam narzekać. Nie czułam się zakochana, nie było porywów serca. Już dawno przekonałam się, że to bardzo niebezpieczne i naiwne, lepiej zdać się na zdrowy rozsądek, wszelkie stany emocjonalne zamazują to, co ważne, i nie pozwalają spojrzeć na kogoś bez tej całej otoczki niby wielkiej miłości. Nie chciałam być naiwna.
Mariusz poprowadził mnie w stronę parkietu i zaczęliśmy wolno kołysać się w rytm spokojnej piosenki. Oparłam brodę o ramię mojego partnera i przymknęłam oczy. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam szalone, gorące spojrzenie pewnych ciemnobrązowych tęczówek. Ich właściciel zgarnął ze stołu butelkę whiskey i poszedł w stronę wyjścia. Ponownie zamknęłam oczy, wiedząc, że nie mogę tego brać do siebie, że za dużo kombinuję i zbyt wiele czasu poświęcam na myślenie o tym facecie, który pochodzi z innej planety. Dosłownie.
Nieco później Mariusz poszedł coś zjeść, a ja zarzuciłam płaszcz i wyszłam na papierosa. Nikt nie wiedział, że palę, tak naprawdę robiłam to tylko wówczas, gdy się zdenerwowałam albo gdy się czymś martwiłam. A co czułam teraz? Sama nie wiedziałam.
Gdybym wiedziała, że na dworze spotkam Darka, na pewno bym tam nie poszła. Ale poszłam. I gdy zawołał mnie do altanki, zrobiłam kolejny krok. Nie chciałam, a jednak. Przyciągał mnie, był jak magnes, jak siła, przed którą nie można uciec. I zrobiłam coś, za co powinnam siebie sama opieprzyć. Pokazałam mu, że chciałabym, żeby mnie pocałował. Kiedy się nade mną pochylił, coś we mnie drgnęło, coś mnie zdusiło, nigdy w życiu nie czułam czegoś takiego. Przymknęłam oczy, a on sięgał tylko po butelkę. A potem… gdy dmuchnął mi w usta dymem i powiedział te bezczelne słowa, i zaraz odwrócił się, i poszedł, stałam tam przez chwilę i wyzywałam się w myślach od idiotek. Naprawdę, pani psycholog, brawa dla pani!
Kolejny tydzień przyniósł mi ogrom pracy, miałam spotkania ze stałymi pacjentkami, a także