Sprzedawca. Krzysztof DomaradzkiЧитать онлайн книгу.
napięcie.
– Panowie, mój błąd – powiedział. – Źle to rozegrałem. Powinienem najpierw ustalić, że obaj w to wchodzicie, a potem dać wam czas na poszukiwania. Przełóżmy tę rozmowę na poniedziałek, okej?
Dobry menedżer w tym momencie powinien się zorientować, że nic z tego nie będzie. Że ludzie, którzy mieli tworzyć jego wymarzoną watahę, nie są w stanie ze sobą współpracować. Że to ostatni moment, w którym może się wycofać, nim rozpocznie się wewnątrzfirmowa wojenka. Ale Skoda nie był dobrym menedżerem. Zamiast nas powstrzymać, przyniósł ekierki do mierzenia fiutów.
– Tak zróbmy – powiedziałem i zerwałem się z kanapy. – Dajcie znać, o której wam pasuje. Wpiszę spotkanie do grafiku.
Pożegnałem się i wyszedłem na korytarz. Zmierzając do swojego gabinetu, myślałem o tym, jak zniszczyć tego chuderlawego skurwysyna. Miałem zamiar zetrzeć go w pył. Jeszcze nie wiedziałem jak ani kiedy, ale byłem pewien, że mi się to uda. Zawsze się udawało.
Machina ruszyła. I ani mi się śniło, żeby ją zatrzymać.
Kwadrans później siedziałem w taksówce, kierując się w stronę Mordoru. Kazałem taryfiarzowi zamknąć mordę i wyłączyć disco polo, po czym wyjąłem iPhone’a. Napisałem wiadomość. Potem następną. I jeszcze jedną. A gdy wstukiwałem czwartą, przyszła wiadomość zwrotna. Dokładnie taka, jaką chciałem przeczytać.
Po mniej więcej półgodzinie jazdy wysiadłem pod jednym z biurowców na Domaniewskiej. Wstukałem kolejnego esemesa i schowałem się w kawiarni wbudowanej w niezbyt urodziwy szklany budynek, typowy owoc wieloletnich mokrych snów deweloperów i zachodnich korpo. Zamówiłem podwójne espresso. Rozsiadłem się w wygodnym fotelu przy oknie. Wbiłem wzrok w gromadkę Chińczyków, którzy radośnie gaworząc, podążali w stronę swojej ziemi obiecanej. Czyli do przeciwległego biurowca.
Mój gość zjawił się po jakichś pięciu minutach. Zamówił kanapkę z szynką i serem oraz świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Następnie podszedł do mojego stolika i odłożył żarcie na blat. Przywitaliśmy się serdecznym miśkiem.
– Jak zwykle – powiedział Adam, uwalniając się z uścisku.
– Co jak zwykle?
– W gorącej wodzie kąpany. Nie mogłeś zaczekać do poniedziałku?
– Pomyśl o tym jak o sraczce. Zwlekałbyś cały weekend?
– Skorzystałbym z najbliższego kibla.
– I to właśnie zrobiłem. Bez urazy.
Adam machnął ręką. Nawet jeśli nie miał ochoty się ze mną widywać, zadbałem o to, żeby nasze spotkania były dla niego bardzo opłacalne. Dzięki temu mógł wiele znieść. Od niewyszukanych żartów po niewyszukane propozycje.
– Nie pogniewasz się, jeżeli będę jadł? – zapytał. – Nie miałem nic w ustach od rana.
– Trudno w to uwierzyć – rzuciłem, żeby rozbroić napięcie, które niewątpliwie musiał poczuć po otrzymaniu trzech dziwnych wiadomości zakończonych wykrzyknikami. No i żeby dokuczyć swojemu ulubionemu gejowi. – Musisz coś dla mnie zrobić.
Schyliłem się do opartej o fotel teczki. Wyjąłem zestaw kartek, który dostałem od Przydupasa.
– Co to jest? – zapytał z pełną gębą Adam.
– Lista potencjalnych akwizycji Clouda. Centrala dała nam zielone światło na przejęcie. A w zasadzie prikaz. Mamy wzmocnić naszą pozycję w regionie, a to jedyny sposób, żeby to zrobić szybko.
– Jaki macie budżet?
– Teoretycznie miliard złotych.
– Nieźle. A praktycznie?
– Praktycznie nie może to być żadna z tych firm. – Przesunąłem papiery w jego stronę.
W tym miejscu powinienem wspomnieć, że ten facet z kiepską fryzurą, wystrojony w najnudniejszy sztruksowy garnitur, jaki jesteście w stanie sobie wyobrazić, i biorący zdecydowanie zbyt duże kęsy, to czystej krwi geniusz. Gdyby żył w Stanach, pewnie zostałby prawą ręką Warrena Buffetta albo Carla Icahna. Ale że urodził się w Polsce, był tylko szefem domu maklerskiego jednego z największych banków w regionie. Co jak na trzydziestotrzylatka i tak jest niezłym osiągnięciem.
Kiedy wyobrażacie sobie analityka giełdowego, pewnie staje wam przed oczami rozgorączkowany facet w białej koszuli z podwiniętymi rękawami, z telefonem przyklejonym do ucha, stosem gazet ekonomicznych na biurku i dziesiątkami wykresów na trzech dwudziestocalowych monitorach. Prawie wszystko się zgadza. Z tą różnicą, że Adam nie czytał prasy, do nikogo nie wydzwaniał i był oazą spokoju. I z jakiegoś powodu nigdy nie podwijał rękawów.
Poznaliśmy się w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Kiedy kończyłem studia, Adam dopiero zaczynał. Ale od początku było o nim głośno. Wieść o jego talencie szybko się rozeszła i już po paru miesiącach nauki zaczęły o niego walczyć czołowe instytucje finansowe: od PKO BP po McKinseya. Już jako dziewiętnastolatek był specem od analizy technicznej. A do tego miał w małym palcu polski rynek IT, zupełnie jakby starzy zamiast puszczać mu bajki, faszerowali go raportami kwartalnymi Asseco i Comarchu. Doskonale znał firmy, ich produkty, udziały rynkowe, właścicieli. Wiedział absurdalnie dużo. A w kolejnych latach tylko pogłębiał wiedzę, co owocowało kolejnymi trafnymi rekomendacjami giełdowymi i nagrodami – w tym dla najlepszego analityka roku.
Aż żal patrzeć, że człowiek o takim potencjale intelektualnym zajął się takim nudziarstwem. Gdyby znalazł sobie przebojowego wspólnika, mógłby podbić świat. Oczywiście proponowałem mu kiedyś wspólny biznes – nie wiedząc nawet, czym on miałby być. Ale Adam kategorycznie odmówił. Woli całymi dniami kiblować przy biurku, słuchać oratoriów Bacha i dłubać w raportach.
Jak na tak bystrego gościa jest zadziwiającą pierdołą życiową.
– Wygląda to całkiem sensownie – stwierdził. – W czym problem?
– Muszę przekonać prezesa, że przejęcie każdej z tych spółek byłoby dużym błędem – wyjaśniłem. – I znaleźć lepszych kandydatów.
– Dlaczego?
– Nieważne. Po prostu muszę to zrobić. A nikt nie zna polskiego rynku IT tak dobrze jak ty.
Adam napił się soku, a następnie wytarł serwetką usta. Uśmiechnął się. Lubi, jak łechcę jego ego. Zresztą kto nie lubi.
– Mogę wskazać kilka niezłych spółek – powiedział. – Ale wszystkie są warte więcej, niż wynosi wasz budżet.
– Świetnie. Takich właśnie szukam.
– Na pewno wiesz, na co się porywasz? To bardzo poważne biznesy.
– Tym lepiej.
– Założone przez doświadczonych przedsiębiorców, którzy nienawidzą korporacji. I którzy wiedzą, że można je wydoić.
– Nie będą negocjować z korporacją, tylko ze mną.
Adam odstawił sok, parokrotnie cmoknął i przejechał językiem po zębach.
– Czego konkretnie potrzebujesz?
– Wykazu firm, które warto przejąć. Wraz z solidnym uzasadnieniem.
– Na kiedy?
– Na teraz. W poniedziałek muszę przedstawić swoje rekomendacje.
Adam potrząsnął głową.
– Takie rzeczy zajmują tygodnie. Nie potrzebujesz analityka, tylko narwanego bankiera inwestycyjnego.
–