Эротические рассказы

Sprzedawca. Krzysztof DomaradzkiЧитать онлайн книгу.

Sprzedawca - Krzysztof Domaradzki


Скачать книгу
Ma faceta? – spytała.

      – Miała. Rozstali się miesiąc temu. Gość ma alibi: od dwóch tygodni przebywa na Helu. Podobno pływa na desce z nową dziewczyną, więc chyba nie przejął się rozstaniem.

      – Wrogowie?

      – Raczej nie. Była ciężko pracującą dziewczyną, która przyjechała do stolicy, żeby coś osiągnąć. Koleżanki wypowiadają się o niej wyłącznie pozytywnie. Lubi imprezować, ale podobno robi to z głową.

      – Gdzie ona mieszka?

      – Na Ochocie. Jej współlokatorki twierdzą, że nie wspominała o wakacyjnym wyjeździe. Poza tym nie zabrała z domu żadnych ciuchów ani kosmetyków.

      – Czyli według ciebie została uprowadzona?

      – Chuj wie. Ale twój nowy partner tak twierdzi.

      – A gdzie on jest?

      Kiedy wypowiedziała te słowa, rozległo się pukanie do drzwi. Chwilę później w biurze naczelnika pojawił się mniej więcej czterdziestoletni brunet z ogorzałą twarzą i niechlujną grzywką.

      – Poznaj starszego aspiranta Olega Gusiewa – powiedział Papszon. – To prawdopodobnie jedyny człowiek w tym kraju, który zrezygnował z piętnastu tysięcy złotych pensji, aby pracować w policji.

      – Oleg. – Brunet przywitał się z Marią, ściskając jej dłoń. – Nigdy tyle nie zarabiałem.

      – Kiedyś pracował jako informatyk, ale w pewnym momencie znudziło mu się klepanie kodu – wyjaśnił Papszon. – Dołączył do policji jako analityk. Z czasem zmienił specjalizację. Od kilku lat pracuje w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym.

      – A konkretnie od siedmiu. – Oleg uśmiechnął się do Marii. – Siedmiu miesięcy.

      – To mózgowiec – kontynuował Papszon, opowiadając o Olegu tak, jakby nie było go w pomieszczeniu. – Lubi cyferki i jest spostrzegawczy. Zauważył coś niepokojącego, co ma związek z tą dziewczyną. – Naczelnik wskazał palcem zdjęcie.

      Oleg usiadł na skrzypiącym krześle. Uśmiechnął się do Marii, ale jej surowe spojrzenie szybko starło mu uśmiech z gęby.

      – To nie pierwszy taki przypadek – wyjaśnił. – Od kilku lat w Warszawie znikają młode kobiety.

      – Co to znaczy, że znikają? – spytała Maria.

      – Przepadają jak kamień w wodę. Schemat zawsze jest taki sam. Zaginionymi są dwudziestoparoletnie blondynki, które przyjechały tu na studia. Żyjące w zupełnie normalny sposób: uczące się, pracujące, imprezujące. W pewnym momencie znikają bez śladu. Nikt nie wie kiedy, gdzie ani dlaczego.

      – Ile takich przypadków znalazłeś?

      – Trzy na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Renata Jaroszewicz jest czwarta.

      Maria zerknęła na Papszona.

      – Dlaczego o tym nie słyszałam?

      – Prawdopodobnie przez spychologię – wyjaśnił naczelnik. – Nie ma żadnych dowodów, że te dziewczyny zaginęły w Warszawie. Nie były tu zameldowane i często jeździły w rodzinne strony. Nikt nie potrafił jednoznacznie wskazać, gdzie urywają się ślady, a przez to nie było chętnych, aby zająć się tematem. A prawda jest taka, że dopóki nie ma trupa, trudno takiej sprawie nadać odpowiedni bieg.

      – Rodziny tych dziewczyn apelowały o pomoc, ale nie przebiły się ani w policji, ani w mediach – wyjaśnił Oleg. – Każda z tych kobiet znajduje się w bazie osób zaginionych. W każdej sprawie toczą się postępowania poszukiwawcze. Wszyscy rodzice próbują także działać na własną rękę. Ale do tej pory nikt nie skojarzył, że te sprawy mogą być ze sobą powiązane.

      – Co podejrzewasz? – zapytała Maria.

      – Handel ludźmi. Albo serię zabójstw.

      – Albo dziwny zbieg okoliczności – włączył się Papszon. – Sprawa na razie jest dość mglista, więc nie będziemy stawiać całej komendy na nogi. Zaczniemy od dwuosobowego międzywydziałowego zespołu, który sprawdzi, o co w tym chodzi. – Spojrzał na zegarek. – Zostawcie wszystko, czym się do tej pory zajmowaliście. Startujecie od zaraz.

      Maria hipnotycznie wpatrywała się w mocno speszonego Olega. Potem ponownie spojrzała na zdjęcie. Renata. Lat dwadzieścia dwa. Mądra, pracowita i imprezująca. Ładna i niestroniąca od mężczyzn. Mogło ją spotkać wszystko. A na pewno wszystko, co złe.

      W głowie Marii zaczęło świtać, że najbliższe miesiące mogą być znacznie mniej przyjemne, niż to sobie wyobrażała. Choć wcale nie miała wygórowanych oczekiwań.

      Kiedyś życie było bardziej skomplikowane. Żeby skołować dragi, musiałem obdzwonić kilka osób, używając całej masy dziwnych sformułowań, takich jak pancz (od panczenlamy) czy prynt (chuj wie skąd), zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Kiedy w końcu znalazłem gościa, który był w stanie mi pomóc, musiałem zorganizować transport, żeby pojechać z nim po temat. Czasem zabierało to pół dnia: najpierw diler spóźniał się o godzinę, potem jego dostawca o dwie, a jeszcze obu trzeba było gdzieś wozić. Pół dnia, żeby spalić w pięciu dwa gibony, strzelić po piwku i wrócić do domu, a tam, będąc na wpół upalonym i na wpół śpiącym, obejrzeć jakiś film z torrentów.

      Teraz – może za sprawą hajsu, a może po prostu czasy się zmieniły – wszystko stało się proste. Dilerzy chodzą jak w zegarku. Zawsze przygotowani i wyposażeni. Niektórzy łyknęli jakieś podstawy sprzedażowe, a przynajmniej naoglądali się coachingowych występów na YouTubie. Większość realizuje dowozy. Gdybym chciał, to podrzucaliby mi towar do łóżka. W zębach, bez spodni i klaszcząc jak foka.

      Chwilę po trzynastej usiadłem na jednej z ławek na Polu Mokotowskim. Gapiłem się na młode matki w legginsach, które w to piękne lipcowe popołudnie połączyły wyprowadzanie bachorów z jakąś jogą, fitnessem czy chuj wie czym. Dotarłem tam kwadrans przed czasem, ale nie musiałem długo czekać. Diler – nazywam go Makiem, bo wygląda jak Ewan McGregor w Trainspotting: krótko ostrzyżony ryży łeb, tępe ryło – również się sprężył. Może nawet za bardzo. Przylazł na spotkanie wystrojony w przykrótką zieloną marynarkę. Ostatnio pojawił się w dresie, więc poprosiłem, aby następnym razem ubrał się mniej przypałowo. Ale czegoś takiego się nie spodziewałem.

      – Niezła, co? – powiedział, jakby słyszał moje myśli. – Zajebałem bratu.

      Przybiliśmy piątki, udając starych kumpli, a potem przez kilka sekund musiałem patrzyć, jak Mak się przede mną puszy. On naprawdę myślał, że w tym czymś wygląda dobrze. Chryste Nazareński!

      – Co masz? – zapytałem, żeby nie przeciągać tego żenującego spektaklu.

      – Wszystko i jeszcze trochę.

      Usiadł obok mnie. Położył torbę na kolanach. Wyciągnął teczkę na dokumenty. W środku znajdował się gruby plik spiętych ze sobą kartek. Do niektórych przymocowane były tytki z tabletkami albo białym proszkiem. To był mój pomysł. Chciałem, żebyśmy wyglądali na dwóch korposzczurów, którzy wyrwali się na moment z roboty, aby omówić jakiś bzdurny projekt – na przykład pomysł na wspólny biznes. Plan był dobry. Ale nie uwzględniłem tego, że Mak wystroi się w czyjeś ciuchy ze studniówki.

      – Na każdej kartce masz opis substancji, która jest do niej przypięta, więc byłoby dobrze, gdybyś ich nie pomieszał. Zresztą sam zobacz. – Przekazał mi teczkę. – Najpierw jest aperitif: dziesięć gramów bardzo przyzwoitego weedu. Testowałem go parę


Скачать книгу
Яндекс.Метрика