Sześć pięter luksusu. Cezary ŁazarewiczЧитать онлайн книгу.
Rolników Kaliskich po jego śmierci, kłócąc się o majątek z dwoma pozostałymi udziałowcami, oskarżyli ich o działanie na szkodę spółki. Zarzuty – jak się później okazało – były bezpodstawne, ale sprawy sądowe absorbowały czas i pieniądze, doprowadzając firmę do ruiny. Senior nigdy się z tego nie podniósł. Stracił udziały w spółce kolejowej, ziemię w Cielcach, Krąkowie i Tymisławicach, a także dwór i swoje wzorowe cukrownie.
Spróbujcie wejść w skórę sześćdziesięcioletniego mężczyzny, ojca rodziny, bogacza, który u schyłku życia traci wszystko i musi zacząć od początku, wiedząc, że będzie spłacał długi do śmierci. Ale finansowy upadek Józefa staje się początkiem handlowej potęgi jego dziesięciorga synów i córek.
Gdy Józef opuścił dwór w Cielcach, zabrał żonę i pojechali szukać szczęścia w Warszawie. Po latach dostatniego życia jako wielki właściciel ziemski ruszył szukać pracy najemnej. Znalazł ją u Wilhelma Raua, potentata przemysłowego, współwłaściciela warszawskiej fabryki metalurgicznej Lilpop, Rau i Loewenstein, od których kiedyś kupował maszyny parowe do swojej cukrowni. Rau potraktował Józefa jak przyjaciela i powierzył starszemu panu kontrolę nad swymi cukrowniami na Wołyniu i Podolu.
Warszawa
W lipcu 1879 roku rodzina Jabłkowskich osiedla się w Warszawie, a miesiąc później miasto odwiedza car Aleksander II Romanow, by zapoznać się z jego dramatyczną sytuacją sanitarną. Warszawa wygląda jak wielkie szambo.
„Płynne nieczystości wyciekają z podwórek na ulice odkrytymi rynsztokami, wydzielając paskudne zapachy, a potem wpadają do otworów kanałów odpływowych, zbudowanych z drewna, bez jakiegokolwiek planu. Kanały gniją, często się zapadają i nieustannie są zapchane” – raportował carowi generał-gubernator Warszawy Paweł Kotzebue.
Przy jednym z takich rynsztoków, w kamienicy na Chmielnej 13 Józef zaczyna skromną egzystencję. „Żyjemy tu jak w klasztorze, nigdzie nie bywamy ani też nikt obcy u nas – pisał w liście do córki Justyny. – Wyścigi konne, wystawa inwentarzy, telefon – który głos przenosi z jednego końca miasta na drugi, teatry ogródkowe – my jednak z tego wszystkiego nie korzystamy, bo ani ochoty, ani pieniędzy nie ma”.
Musiał przeżywać swój upadek, ale w jego listach uderza całkowity brak emocji. Żadnego użalania się nad sobą, lamentu, pretensji. A przecież spłacał potężne długi, licząc się z każdą kopiejką. By przetrwać, sprzedał nawet ukochaną bibliotekę.
Nie skarżył się, nawet gdy wrócił z Wilna z pogrzebu najstarszego syna Mikołaja. Żadne z dzieci nie ujrzało grymasu bólu na jego twarzy, ale nigdy już o Mikołaju nie wspomniał.
Wiedział też, że nie ma powrotu na wieś i że nie będzie już nigdy ziemianinem. Nawet dzieciom takich nadziei nie robił.
„Był zdania – opowiadał później dziennikarzowi „Kuriera Warszawskiego” jego syn Józef – że można oddać duże usługi sprawie ojczystej poprzez pracę w handlu i w przemyśle. Promował dość prosty system wychowawczy, którego celem była nauka walki o byt i chleb powszedni. Ponieważ tego nie nauczą żadne studia akademickie, synów kierował zaraz po szkole średniej do fabryk, warsztatów i biur”.
„Własnymi zdolnościami wybijać się macie – pisał w listach do dzieci. – Każdy zawód jest placówką, na której buduje się Polskę”.
Józefowi juniorowi tę placówkę ojciec też wyznaczył. Miał stać w łódzkiej fabryce przy warsztacie tkackim, gdzie zaczynał jako robotnik. Kiedy po pracy studiował w wyższej szkole rzemieślniczej, powtarzał sobie zasadę wpajaną przez ojca: „człowiek obowiązku nie może się rozczarować, chociażby byłoby mu najciężej. Jeśli kieruje się prawem wodzów, przegra się tysiąc bitew, wygra się jedną wojnę”.
Ale junior nawet bitew nie przegrywał. W fabryce tkackiej szybko awansował na majstra. Firma wysłała go do szkoły tkackiej w Mülheim w Niemczech. Po powrocie dostał kolejny awans na obermajstra i stał się głównym technologiem w zakładach włókienniczych w Białymstoku. Potem był jeszcze dyrektorem w wielkiej rosyjskiej fabryce sukna w Klińcach (gubernia czernihowska), położonej w połowie drogi między Kijowem a Moskwą.
Józef Jabłkowski senior
Archiwum rodziny Jabłkowskich
Naszym celem jest iść drogą wskazaną przez Ojca, by podnieść się moralnie i materialnie, aby być podporą kraju – pisał w liście z 1883 roku. – Działając każdy na swoją rękę, niewiele zdołamy, wspólnie zaś damy fundament. Przed wyjazdem mym więc jeszcze chciałbym, abyśmy sobie podali ręce i utworzyli „Bratnią pomoc”.
I to był właściwie list założycielski. O projekcie powołania spółki rodzinnej Towarzystwo Bracia Jabłkowscy opowiedział pierwszy raz w domu rodziców przy Brackiej 17 podczas świąt Bożego Narodzenia 1883 roku.
(Varsavianista Jarosław Zieliński zwrócił mi uwagę, że w latach osiemdziesiątych XIX wieku numeracja domów na ulicy Brackiej uległa zmianie i numer 17 z roku 1883 od 1886 odpowiada numerowi 25. Decyzja o powołaniu Towarzystwa zapadła więc w miejscu, gdzie trzydzieści jeden lat później stanie Dom Towarowy Bracia Jabłkowscy).
Bratnia pomoc
Pomysł jest prosty. Ma to być rodzinna kasa zapomogowo-pożyczkowa, do której pieniądze w formie składek ma wpłacać całe rodzeństwo Jabłkowskich, ale też wszyscy, bracia i siostry, mogą z tych pieniędzy korzystać. Towarzystwo ma obracać kapitałem rodzinnym i pomnażać go. Chodzi o niewielkie wpłaty. Roczna składka wynosi zaledwie sześć rubli od osoby, mniej więcej tyle, ile w tym czasie kosztowały dwie pary luksusowych kaloszy z monogramem w sklepie Stanisława Wokulskiego, bohatera Lalki Bolesława Prusa. Towarzystwo zawiązali: Antoni, Franciszek, Aniela, Józef junior, Stefan, Feliks, Jan oraz nieletni Bronisław i Kazimierz (za nich składki wpłacał ojciec). Brakuje tylko najstarszej, zamężnej już, siostry Justyny, która mieszkała z mężem od dawna w Kaliszu. Towarzystwo powołane jest na dwadzieścia pięć lat, a pierwszym prezesem zostaje pomysłodawca, czyli Józef junior.
Ze sprawozdań Towarzystwa wynika, że początkowo działalność polegała głównie na wypłacaniu drobnych pożyczek i finansowaniu zagranicznej nauki Jana.
Józef senior wciąż myśli o czymś większym, o czymś, co postawiłoby na nogi całą rodzinę. Próbuje nakłonić Józefa juniora do założenia fabryczki rodzinnej. „Jest to ostatnie moje marzenie, abym jeszcze przed grobem ujrzał firmę fabryczną Jabłkowski Józef i syn – i mam w Bogu nadzieję, że to się zrobi” – pisał do niego w 1884 roku.
Dzieci Józefa juniora: Feliks Jabłkowski, późniejszy dyrektor DTBJ, i jego siostra Janina
Archiwum rodziny Jabłkowskich
Sklep
Według rodzinnej legendy (powtarzanej dziennikarzom w latach trzydziestych XX wieku, gdy Jabłkowscy byli już handlową potęgą) datą mityczną jest Boże Narodzenie 1883 roku. Wtedy miała zapaść decyzja o otwarciu sklepu. Ale w zachowanych sprawozdaniach finansowych z końca XIX wieku można przeczytać, że pomysł pojawił się trochę później. Początkowo miał to być jakiś nieokreślony zyskowny interes, który scementuje rodzinę. Wtedy ktoś zaproponował sklep i pomysł bardzo się wszystkim spodobał.
„I tak oto synowie szlachcica i ziemianina stali się kupcami” – mógłby powiedzieć w swym wystąpieniu 4 września 1913 roku inżynier Piotr Drzewiecki.
Handlarzami?