Zabójczy pocisk. Jakub MałeckiЧитать онлайн книгу.
w kierunku przystanku, on kilka metrów za mną. Nic nie mówimy, stoimy obok siebie przez chwilę, jak obcy, potem on wsiada do autobusu. Pomachałabym mu, ale to idiotyczne.
Dziesięć minut później siedzę już sama przy szybie, prawie pusto, bo niedziela, przyjemny chłód klimatyzacji, mogłabym tu zasnąć. Wysiadam dwa przystanki przed tym właściwym, spaceruję po dzielnicy, godzinę, dwie, trzy, cztery. Znowu myślę, jak to się wszystko dziwnie szczęśliwie potoczyło.
Trzy razy zdarzyło mi się obudzić obok faceta, którego noc z księcia przemieniła w żabę, tym razem było odwrotnie. Ładna cera, szeroka szczęka, ciemna oprawa oczu i zęby jak z reklamy colgate. Na brzuchu mogłabym mu ścierać marchew.
Gdybym gotowała.
Nie mogłam się napatrzeć, wszystko się w nim zgadzało, nawet obrączkę miał, czyli dobrze, bo taki facet bez obrączki to zawsze wariat albo psychopata. Przystojny, ciemna karnacja, paznokcie bez zarzutu, zadbany, no ogólnie typ faceta, którego nie wiadomo, czy chciałoby się bardziej przytulać, czy dusić, taki słodki. Kiedyś – miałam chyba ze dwanaście lat – odwiedziłam z rodzicami dziadków na wsi, no i wieczorem babcia przyniosła do domu kilka małych kotków, nawet oczu jeszcze nie otwierały.
– Tylko ostrożnie – powiedziała, podając mi jednego z nich, rudzielca.
Głaskałam go i tuliłam przez pół wieczoru. Zaciskałam palce na puszystej szyi i gdyby nie rodzice siedzący kilka metrów dalej, udusiłabym go, jak nic. Bo jak się przez trzy godziny tuliło i głaskało coś tak kochanego i słodkiego, to już nic więcej z nim nie można zrobić, a przecież chce się więcej.
Wreszcie docieram pod blok i czekam przed klatką, aż ktoś wyjdzie. Głowa pochylona, włosy opadają na twarz i czekam, czekam, wreszcie pojawia się jakiś młody sąsiad, z tych, co nigdy na ciebie nie patrzą, więc wchodzę, idę schodami, przed drzwiami wycieraczka z zielonym napisem „Welcome”. To pukam. Otwiera, inna niż na zdjęciach, nie taka szczupła, starsza jakby, nos jakiś większy chyba, no, generalnie brzydsza, więc może jednak Bóg istnieje. Odruchowo cofa głowę, jakby przed ciosem, a oczy ma wielkie. Kręci głową i mówi:
– Ty kurwo.
O żonie dużo nie opowiadał.
Dobrze się dogadywali i coś się zepsuło, sam właściwie nie wiedział co takiego. Nie narzekał, nie obmawiał, nie zrzucał na nią winy, nawet po alkoholu. Pokazał mi kilka zdjęć: wysoka brunetka, zadbana. Dopiero prawie po roku, kiedy częściej nocował już u mnie niż u niej, powiedział, że nie chce mu dać rozwodu. Jedliśmy kolację, gotował oczywiście on. Panang curry i wino, bez wina kolacja się nie liczy, bez wina już prawie nic się nie liczy, no więc w połowie posiłku otarł usta serwetką i odchylił się na krześle.
– Wie o nas, nie mam pojęcia skąd. Powiedziała, że nie zgodzi się na rozwód, nigdy w życiu.
Chciał sprzedać mieszkanie i oddać jej połowę pieniędzy. Oszczędności, mimo że w większości zgromadzone przez niego, też na pół. Dzieci nie mieli. A mimo to nie chciała, powiedziała, że na złość mu nie da. Jak można być takim człowiekiem?
Sama się zdziwiłam, że to poszło tak szybko: popchnęłam ją do mieszkania, drzwi zamknęłam nogą i już siedzę jej na brzuchu, przyciskam do ust szmatę z chloroformem. Łącznie może dziesięć sekund. Najpierw strasznie się rzuca, prawie z niej spadam. Szybko wiotczeje, dociskam jeszcze, czekam, czekam, czekam, wstaję.
Najgorsze odkładam na później: najpierw bałagan. Wyciągam jak najciszej szuflady i wszystko z szuflad, rozrzucam ubrania, przeszukuję biurko i dwa pudełka z biżuterią. Biorę na chybił trafił: złoto, łańcuszki, kolczyki. Chowam wszystko w torebce. Obok wpycham tablet i macbooka – jak dobrze, że cienki.
Przedłużam. Chodzę po mieszkaniu, przetrząsam kolejne kąty, oglądam stojące pod lustrem kosmetyki. Cofam się o osiem lat: znowu jestem na Woodstocku, znowu wjeżdżam na dźwig, znowu nie myślę o skoku. Staję na brzegu platformy i czekam.
Hałas. Z pokoju. Biegnę.
Czekałam, aż wyjdzie z niego, co ukrywa: chrapie po piwie, nie wynosi śmieci, codziennie dzwoni do mamy, wierzy w UFO, nałogowo zdradza, ma więcej kosmetyków niż ja, głosował na PiS albo lubi, żeby mu w łóżku w tyłek bakłażan wsadzać. Czekałam, czekałam i nic. Wydawało się, że normalny. Trzydzieści osiem lat, analityk giełdowy, dwójka rodzeństwa, spokojny, apolityczny, nigdy się nie denerwował, jeździł na rowerze, biegał, uprawiał kickboxing. Czasami wracał po treningu mocno poobijany. Raz, kiedy przyszedł ze złamanym żebrem, zapytałam, czy jego zdaniem było warto i czy nie jest zły na tego, kto mu to zrobił – w końcu czekał go miesiąc męczarni przy każdym oddechu. Powiedział tylko, że na przeciwnika nie da się być złym: adrenalina i emocje sprawiają, że po walce człowiek ma ochotę rywala co najwyżej przytulić.
I tak za każdym razem, jakby nie miał w sobie odrobiny złości.
Któregoś razu wieczorem wzięliśmy ecstasy. Dostałam na urodziny od koleżanki z dawnych lat, która w końcu przeprowadziła się do Warszawy, jak wszyscy. Wzięliśmy przy jakimś filmie, nie pamiętam już, co leciało. Na pewno kryminał, tytuł zapomniałam. Łukasz brał po raz pierwszy w życiu, dałam mu dwie naraz. Godzinę później powiedział, że jego żona to szmata, jędza i ruchadło. Najchętniej by ją zabił.
Zgarbiona, oparta o meble, charczy. Coś poszło nie tak: może za mało chloroformu, może za słabo dociskałam, a może jeszcze coś, nie mam pojęcia. Roztrzęsionym palcem wodzi po ekranie telefonu. Wyrywam go jej i z całej siły kopię ją w brzuch, sama wpadam do kuchni. Dopiero później przyjrzę się dużym czerwonym kaflom na ścianach i szafkom o mleczno-szklanych drzwiczkach. Dopiero później zwrócę uwagę na podświetloną wyspę pośrodku i duży drewniany stół. Teraz miga mi tylko, że jest czysto, prawie sterylnie. Teraz muszę być szybka. Noże wiszą na stojaku wzdłuż blatu. Chwytam jeden – jest krótszy niż moje przedramię i ma gładką plastikową rękojeść. Zaraz jestem z powrotem w pokoju. Ona już na nogach. Rusza w stronę drzwi. Krzyczy coś niewyraźnie. Przyciskam ją do ściany, lewą ręką chwytam od tyłu za usta i wbijam nóż w jej brzuch, od boku, między żebra. Najpierw wchodzi tylko trochę. Szybko uderzam znowu. Trochę głębiej. Ona gryzie mnie w dłoń, miota się między mną a ścianą, wciąż jeszcze słaba, zaspana, ale walczy. Próbuje krzyczeć i czuję, że zaraz odzyska siły. Wyszarpuję nóż i biorę szeroki zamach, prawie zza pleców. Tym razem wchodzi po rękojeść.
To nie tak, że zaczęliśmy cokolwiek planować. Takie rzeczy planują się same, wszystko dzieje się wokół: nagle zorientowałam się, że padły jakieś słowa, obietnice, że coś się już zadziało. Tylko popłynęłam z prądem. Jak ze skokiem na bungee podczas tamtego Woodstocku. Wjeżdżałam na górę, nie myśląc, co dalej. Wszystko działo się wokół mnie. Tym kilku koleżankom, które wiedziały o Łukaszu, wyznałam przy winie, że to gnojek i że między nami koniec. Usunęłam go ze znajomych. Wykasowaliśmy swoje numery telefonów. On kupił dwa nowe, na kartę, i porozumiewaliśmy się tylko w ten sposób, jak na filmie. Zresztą, to wszystko było jak film.
Kiedy stoję w mieszkaniu jego żony, przyciskając ją do ściany, z nożem wbitym w nią po rękojeść, rozumiem, co Łukasz miał na myśli, kiedy mówił, że po walce człowiek ma tylko ochotę przytulić przeciwnika. Przez pół godziny próbujesz zrobić komuś krzywdę, a potem, kiedy cała złość się wypala, właściwie go kochasz. I ja też ją kocham. Wiem o niej niewiele, prawie nic, ale czuję, jakby od lat powierzała mi wszystkie swoje największe sekrety.
Jestem znowu dwunastoletnią dziewczynką, znowu siedzę w pięknym domu babci i znowu przyciskam do piersi puszyste kociątko.