PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM. Гийом МюссоЧитать онлайн книгу.
nadchodził, bałam się. W miarę jak się zbliżał, bałam się coraz mniej.
Emily Dickinson
Dwanaście godzin później
Los Angeles
Saint Francis Memorial Hospital
Winda bardzo długo jechała do góry. Stojący w niej Mark Hathaway i Frank Marshall patrzyli na siebie jak dwa porcelanowe psy. Zanim winda dotarła na miejsce, przedstawiciel FBI postanowił zadać Markowi pytanie, które od początku cisnęło mu się na usta:
– Nie wydaje się panu dziwne, że żona nie przyjechała z panem?
Mark nie odpowiedział od razu. Franka opanowało nieprzyjemne uczucie, że mówi w pustkę.
– Przecież jednak córka, o której myślała, że nie żyje… – drążył temat Frank.
– O co panu chodzi?! – przerwał mu zirytowany Mark.
Na twarzy policjanta pojawiło się wahanie.
– Jeśli wie pan coś, czego my nie wiemy o pańskiej małżonce – powiedział wreszcie – jeśli ma pan jakieś podejrzenia, musi pan nam to powiedzieć. O to mi chodzi.
Ale Mark nadal milczał, nawet ostentacyjnie odwrócił się plecami do policjanta. Postanowił zapomnieć o dziwnej kartce, którą zostawiła mu żona i o której nie wiedział, co myśleć. Na razie chciał skupić się na córce. Zobaczy ją już za kilka minut. Nic innego się nie liczyło. Wszystko poza tym było nieważne.
– Jeszcze jedno – dorzucił Frank. – Dla dobra śledztwa FBI postanowiło, aby wiadomość o odnalezieniu pańskiej córki pozostała tajemnicą. Nie zawiadomiliśmy gazet i dobrze by było, aby dziennikarze na razie nic o tym nie wiedzieli.
– Dlaczego?
– Mamy ku temu powody – ostrożnie odpowiedział policjant.
– Oczywiście nie zamierza mi pan nic wyjaśnić! – zaatakował go Mark. – Wciąż ta obsesja trzymania wszystkiego w tajemnicy. Ale ja się nie zgadzam! Nie ma pan prawa mi rozkazywać!
Frank, poirytowany zachowaniem Marka, nacisnął guzik alarmu, blokując windę między piętrami. Postanowił wyjaśnić sytuację.
– Żeby sprawa była jasna, Hathaway: pozwolę panu zabrać Laylę do Nowego Jorku tylko wtedy, gdy zgodzi się pan na moje warunki.
– Mam pana w dupie. Włącz pan tę windę z powrotem.
– Przede wszystkim pańską córkę ma codziennie badać nasz psycholog. Kiedy zacznie mówić, my pierwsi będziemy z nią rozmawiać.
To już było dla Marka za wiele. Złapał policjanta za kołnierz i rozpłaszczył go na lustrze windy tak gwałtownie, że dźwig się zachybotał.
– Psychologiem to ja jestem, zrozumiano?! Mojej córki nie będzie oglądał nikt poza mną. Jestem specjalistą od tego typu wypadków, jestem najlepszy w swojej dziedzinie.
Frank nie szarpał się, zauważył tylko:
– Być może był pan najlepszy w swojej dziedzinie, ale teraz jest pan już tylko kłębkiem nerwów, człowiekiem gwałtownym i impulsywnym, którego domem przez dwa lata była ulica. Nie jest pan idealną osobą, aby zajmować się dzieckiem w stanie szoku, chyba się pan ze mną zgodzi.
Mark rozluźnił uścisk, ale nie przestał przyciskać Franka do lustra.
– Nie byliście nawet w stanie odnaleźć Layli. Jeśli dziś się znalazła, to nie dzięki wam. Więc odczepcie się ode mnie. Teraz ja się zajmę córką. Wasze śledztwo jest zakończone.
Puścił policjanta i nacisnął guzik, aby winda ruszyła.
Frank poprawił kołnierzyk koszuli.
– Śledztwo będzie trwało, dopóki nie znajdziemy porywacza pańskiej córki – oznajmił spokojnie.
*
Drzwi windy rozsunęły się i Mark znalazł się w długim oszklonym korytarzu, o którego szyby okienne uderzał deszcz i wiatr. Noc już zapadła i Miasto Aniołów rozświetliło się po sam horyzont. Mark, idąc według otrzymanych wskazówek, patrzył na numery pokojów. Pokój Layli znajdował się na samym końcu korytarza. Zauważył te drzwi, gdy był od nich oddalony około czterdziestu metrów.
Pokój numer 466.
Czterdzieści metrów.
Szpitalne hałasy, przechodzące korytarzem pielęgniarki i lekarze, tego wszystkiego Mark nie słyszał. Poruszał się jak w próżni, powoli. Czuł się jak nurek schodzący pod wodę na jednym oddechu. Był niecierpliwy, lecz jednocześnie onieśmielony. Żeby dodać sobie odwagi, analizował w myśli wszystkie możliwe hipotezy: być może córka go nie pozna albo okaże się wobec niego agresywna, albo on nie będzie umiał zmusić jej do mówienia, albo…
Trzydzieści metrów.
Czas ciągnął się w nieskończoność. Dlaczego tak się bał? Przecież to on miał rację. Od pięciu lat wbrew wszystkim mobilizował siły, aby nie przyjąć do wiadomości hipotezy o śmierci córki. Walczyć należy umysłem, a nie pięściami. Zasadę tę przyjęli wraz z Connorem jeszcze w dzieciństwie, kiedy mieszkali w biednej dzielnicy w Chicago. To przekonanie pchnęło ich do wyboru zawodu. A kiedy ból staje się zbyt silny, kiedy człowiek już nie jest w stanie się bronić, trzeba zwinąć się w kłębek i przeczekać burzę. Zawsze przychodzi chwila, w której wróg, zmęczony, przestaje uderzać. Moment, w którym wreszcie na horyzoncie ukazuje się perspektywa ratunku z opresji.
Dwadzieścia metrów.
Im bardziej zbliżał się do drzwi pokoju córki, tym bardziej czuł na sobie ciężar cierpień, przez które przeszedł w ostatnich latach. Pięć lat spędzonych w pustce pełnej bólu, pięć lat przeżytych w świadomości cierpień, zadawanych córce, przed którymi nie mógł jej uchronić. Ciężko jest, gdy można zareagować na zadane dziecku cierpienie jedynie swym własnym cierpieniem, ciężko żyć, wiedząc, że tylko cierpienie łączy go z córką.
Dziesięć metrów.
Jeszcze kilka kroków i koszmar się skończy. Na razie trudno mu było w to uwierzyć. Tymczasem drzwi pokoju uchyliły się, zanim do nich podszedł. Najpierw zauważył aureolę z kręconych włosów nad zbyt obszerną różową piżamą. Potem dziewczynka prowadzona przez pielęgniarkę uniosła głowę i spojrzała na niego.
To ona! Urosła, rzecz jasna, ale jemu wydała się maleńka i bardzo delikatna. W klatce piersiowej poczuł szok, jakby od wybuchu granatu, ale nie chciał przestraszyć dziecka i pohamował ochotę rzucenia się biegiem w kierunku córki. Zadowolił się nieśmiałym kiwnięciem ręką. Przebiegły go ciarki.
Laylo, nie odchodź, nie odchodź!
Dziewczynka stała. Mark pokonał strach i spojrzał jej w oczy. Od chwili, gdy zaginęła, minęło tysiąc osiemset dwadzieścia osiem dni. Mark oczekiwał, że zobaczy stworzenie oszołomione i zdezorientowane, ale w oczach, w które spojrzał, nie zauważył ani strachu, ani cierpienia. Przeciwnie, dziewczynka wydawała się spokojna, zrównoważona. Co więcej, nagle jakby uśmiechnęła się, puściła dłoń pielęgniarki i podbiegła do niego. Mark pochylił się i objął ją.
– Już wszystko jest dobrze, kochanie – powiedział.
Przycisnął ją do siebie i ogarnęło go uczucie nieskończonej wdzięczności. Było ono o wiele mocniejsze niż to, które poczuł, kiedy córka się urodziła.
– Już koniec, koniec – szepnął jej do ucha. – Wreszcie koniec.
Żeby podkreślić znaczenie tego stwierdzenia, zaczął grzebać w torbie, z której wyjął małego pluszowego królika. Pamiętał, żeby wziąć