Granatowy 44. Grzegorz KalinowskiЧитать онлайн книгу.
Okręgu niespodziewanie mieli pod oknami cmentarz, na którym spoczywali ich żołnierze. Trzeba przyznać, że Poeta miał piękny pogrzeb. Żołnierzy i okoliczni mieszkańcy byli bardzo przejęci, zadbano o każdy szczegół. Ktoś zorganizował, a może zbił krzyż, który wyglądał bardzo elegancko i solidnie, była też tabliczka, pięknie przycięta, z wykaligrafowanymi literami. Ktoś inny, łączniczka, a może cywil z sąsiedztwa, położył kwiaty, ktoś dodał biało-czerwoną szarfę, inny przyczepił do tabliczki z napisem „Ś†P strzelec »Poeta« 1924–1944” oprawki jego okularów. Pożegnano go jak bohatera, z księdzem kapelanem, licznymi żałobnikami i salwą honorową. Ściany kamienic odbiły huk wystrzałów, potem ten i ów się pomodlił, jakieś panie zaintonowały pieśń kościelną, ale w końcu przyłączyły się do większości, która z werwą odśpiewała Warszawiankę. Spłoszone wystrzałami gołębie zatoczyły koło, ciszę przeszyła seria z cekaemu, słońce zaczęło zachodzić. Tak zakończył się nie tylko wypad komisarza Rybskiego i kapitana Kustosza do restauracji hrabiego Potockiego, ale i pierwszy dzień powstania.
***
Usiedli w pokoiku kapitana, który wyfasował w Victorii, jedli szprotki z puszki, dar z hrabiowskiej knajpy, i popijali prawdziwą herbatę, a Rybski pozwolił sobie na łyk bimbru.
– Nie poprawił pan sobie nastroju – Kustosz skomentował wieczorne wydarzenia.
– Nie, nie poprawiłem. Ale nastrój był zły i takim pozostał, za to pana, panie kapitanie, znacznie się pogorszył – zauważył Wicek.
– Pan nawet nie wie jak, ale to nie z powodu tego, co razem przeżyliśmy na Mazowieckiej. Owszem, szkoda chłopaka, ale nie tylko jego. Szkoda wielu innych, zbyt wielu ich jest. – Kustosz był osowiały, znikły pewność siebie i arogancja, które cechowały oficerów organizujących akcje specjalne. W tej chwili nie tylko nie przypominał samego siebie, ale i nie pasował do nastroju ulicy i powstańców.
– Wbrew temu, co mówią, my, oficerowie i żołnierze, nie mamy dobrego otwarcia – mówił Kustosz cicho. – Nie jest tak, jak to widzą cywile. Wystarczy się rozejrzeć, tu, w najbliższej okolicy. Niemcy trzymają dzielnicę rządową, PAST-ę, z której ostrzeliwują pół Śródmieścia, szturm na Pocztę Główną się nie powiódł… – Kustosz zdjął kaszkiet i przeczesał palcami spocone włosy. – Nie zajęliśmy mostów, dworców, lotnisk… Nie udało się też zająć Dzielnicy Policyjnej, w alei Szucha ponieśliśmy duże straty. Nasi musieli się wycofać z Ochoty i Żoliborza, oddali dzielnice, całe szczęście, że obroniona została fabryka Kamlera przy Okopowej, bo to bardzo ważna dla nas placówka. – Wydawało się, że skończył, ale dodał jeszcze: – Mieliśmy problemy z koncentracją oddziałów, bo żołnierze są z innych dzielnic niż oddziały, do których należą. Rozumie pan, konspiracja, żeby sąsiedzi czy znajomi się nie zwiedzieli, więc ci z Powiśla jechali do Śródmieścia, a ci ze Śródmieścia na Mokotów. Nie wszyscy zdążyli na czas, niektórzy nie dotarli. To, co było dobre w konspiracji, nie jest dobre w otwartej walce… I zostaliśmy odcięci od części magazynów, więc mamy bardzo mało broni, ale morale wysokie, i to pomimo strat. Ciężkich strat, bo jeden Niemiec kosztuje czterech naszych.
– Drogo – zauważył Rybski.
– Cholernie drogo – potwierdził Kustosz. – Przepłacamy.
– A długo tak będziemy przepłacać?
– Parę dni. Rosjanie lada chwila zdobędą Pragę.
– Ta „lada chwila” trwa od tygodnia…
– Od prawie dwóch. Dwudziestego drugiego lipca już byli w Garwolinie, a patrole podchodziły jeszcze dalej… Odpoczną, znów ruszą i wyprą Niemców.
– A Niemcy wysadzą mosty.
– Może i wysadzą, Rosjanie w tysiąc dziewięćset piętnastym też wysadzili, a i tak opuścili miasto, bo Niemcy przeszli przez Wisłę w okolicach Kozienic, a teraz ruscy chcą to samo zrobić w Warce. I zrobią, bez dwóch zdań.
Rybski spojrzał na Kustosza z powątpiewaniem, nic nie powiedział, tylko wyjął z kieszeni papierosy.
– Pali pan, kapitanie?
– Palę.
Podał Kustoszowi ogień i nie trzeba było długo czekać, by w klitce, która pełniła funkcję biura i kwatery Kustosza, poszarzało od dymu.
– Nałęcz by tego nie przeżył – próbował żartować Kustosz.
– Pewnie nie – odpowiedział Rybski, który kilka dni temu denerwował majora, obracając w palcach papierosa.
– Nie wierzy pan? – spytał kapitan.
– W Boga? – Rybski się zaśmiał. – Wierzę, oczywiście, że tak.
– A nie wygląda pan.
– Bo ja wierzę w to, że go nie ma. Może gdzieś jest, ale tutaj na pewno się nie kręci, może wyjechał, urlopował się, choruje… Nie wiem, dlaczego go nie ma, i nie przyjmuję do wiadomości tych wszystkich tłumaczeń, że to za nasze grzechy. Ten chłopak, ten strzelec Poeta, to jak pan myśli, panie kapitanie, ciężko nagrzeszył? A jego matka co takiego zrobiła, że go straciła? Te wszystkie przepowiednie, tak modne ostatnio, apokalipsy i takie tam, krew w rynsztokach… Bóg nas nie doświadcza, tylko po prostu nas opuścił!
– Ja pytałem, czy pan wierzy w powstanie, w sowiecką ofensywę, w zwycięstwo!
– To ja panu właśnie odpowiedziałem. Najpierw pan mówi, czego żeśmy nie zdobyli, co się nie udało, a jeśli się udało, to za jaką cenę. Później określił pan lepiej możliwości ruskich niż sam Stalin, a na koniec pyta mnie pan, czy wierzę. A ja panu odpowiadam, że Boga nie ma. Może gdzieś tam jest, ale nie u nas, bo jak na to patrzę, to widzę, że my tego sami nie wygramy, chyba że z boską albo diabelską pomocą. Gdzie jest Bóg, tego nie wiem. Gdzie są diabły? Niemiecki siedzi nam na karku, a ruski nie wprowadził się jeszcze na Pragę.
– Pan zawsze jesteś pesymista. – Kustosz próbował obrócić wszystko w żart. – Za Kotarą też pan byłeś! Chciałeś pan akcję odwołać, a się udało.
– Udało się? – Rybski się skrzywił.
– A nie?
– Moim zdaniem średnio na jeża.
***
To było niecały rok temu, ósmego października czterdziestego trzeciego roku, dwa kroki od Victorii, w kamienicy hrabiego Potockiego. Wszystko zaczęło się od tego, że człowiek, który dużo wiedział, zdradził. Był szok i niedowierzanie, jakby go nie znali, jakby w wywiadzie i Komendzie Głównej nie potrafili zliczyć do dwóch. Bo wyjątkowo dziwny to był typ, a jeszcze dziwniejsze to, że obdarzono go zaufaniem. Nazywał się Józef Staszauer i choć używał wraz z żoną nazwiska Dalder i opowiadał, że jest z pochodzenia Francuzem, wszyscy i tak wiedzieli, że jest Żydem z Łodzi. Getto już dawno spłonęło, Żydów wywieziono do obozów, a on nadal spokojnie prowadził knajpę. Byli tacy, którzy chcieli, żeby interes nie szedł mu jak należy, byli też tacy, którzy życzyli mu śmierci, jednak wszystkie szantaże czy próby nasłania policji na jego bar Za Kotarą kończyły się niczym, bo zawsze, gdy go nachodzono, dzwonił z prośbą o pomoc i tę pomoc otrzymywał. Do kogo dzwonił? Tego nie wiadomo, wiadomo za to, że w jego barze roiło się od gestapowców, niemieckich szpiclów i folksdojczów. Wpadano tam nie tylko jak do swoistego klubu towarzyskiego, ale i po to, by słuchać radia. Posiadanie odbiornika było surowo zakazane i mogło się skończyć Pawiakiem, a potem egzekucją albo obozem, tymczasem Staszauer ze składziku na zapleczu, w którym trzymał nie tylko alkohol, ale i broń, przynosił radio i goście mogli słuchać audycji z Londynu. Niemcy też się cieszyli, bo zakazany owoc, czyli Lili Marlene, śpiewana w BBC przez Marlenę Dietrich, smakuje wyjątkowo. Lokal nie był nur für Deutsche, więc przychodzili także Polacy – kombinatorzy, paskarze, szpicle oraz… żołnierze podziemia. Zdarzali