Dżinn. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
również wszystkie książki, na wypadek gdyby znajdowały się w nich jakieś ilustracje. Podobny los spotkał naszą tapicerkę.
Wyrzuciłem niedopałek.
– Brzmi to rzeczywiście dziwnie. Po co to robił?
– Max mówił, że na tych meblach są wizerunki ludzi, więc nie mogliśmy pozostawić ich w domu. Nie mogliśmy mieć jakichkolwiek portretów. Przeglądał nawet artykuły spożywcze, aby sprawdzić, czy na którymś opakowaniu nie ma przypadkiem obrazu ludzkiej twarzy, a gdy na takie natrafił, zrywał nalepkę i natychmiast ją palił.
– Marjorie – stwierdziłem. – To naprawdę wygląda tak, jak gdyby Max był… no cóż.
– Wiem – odparła po prostu. – Dlatego właśnie nie chciałam nikomu mówić, co się dzieje. I tak nikt go nie lubił przez ostatnie lata. Ciężko było z nim wytrzymać. Ciągle się irytował i zrzędził, łatwo tracił panowanie nad sobą. Znosiłam to przez sześć lub siedem lat, Harry, i nie mogę zaprzeczyć, że niemal się cieszę z jego odejścia.
– Hmm – mruknąłem. – Rozumiem.
Marjorie potrząsnęła głową.
– A ja nie. Cały czas zajmował się tym przeklętym dzbanem. Wyrażał się o nim jak o honorowym gościu, któremu nie wolno przeszkadzać. Zawsze mu powtarzałam, aby się go pozbył, on jednak mówił, że nie może. Kiedy zagroziłam, że go zniszczę, Max omal nie oszalał ze złości. Na koniec zamknął go w wieżyczce.
Odwróciłem głowę i przyjrzałem się gotyckiej wieżyczce wznoszącej się nad zwróconą ku oceanowi częścią domu. Jej okna były ciemne i puste, ponad spiczastym dachem zaś monotonnie poskrzypywała blaszana chorągiewka.
– Chcesz powiedzieć, że on nadal tam jest?
Marjorie potakująco skinęła głową.
– Max zapieczętował drzwi. Kiedyś chodziłam tam szyć. Wiesz, jaki piękny roztacza się stamtąd widok. On jednak obstawał, aby zamknąć dzban w środku, a gdy to już się stało, nie pozwalał mi się zbliżać. Wiem, że brzmi to absurdalnie, i czasami sama myślałam, że kompletnie zwariował, ale w innych sprawach zachowywał się zupełnie normalnie. Z jakichś powodów dzban go martwił i to tak bardzo, że postanowił go zamknąć.
Podrapałem się po głowie.
– Chciałbym go zobaczyć.
Marjorie natychmiast chwyciła mnie za rękę. Zrobiła się bardzo blada, aż niemal zacząłem żałować, że poruszyłem ten temat.
– Och, nie. Nie wolno ci tego robić. Proszę cię, Harry. Max powiedział wyraźnie, żeby nie dotykać dzbana. Mieliśmy spalić dom i nie zbliżać się do niego.
– Spalić dom? Ależ, Marjorie, cała sprawa z minuty na minutę staje się coraz bardziej zwariowana! Według mnie najlepiej będzie, jeśli przyjrzymy się staremu dzbanowi Maksa i stwierdzimy, czym staruszek się tak przejmował. Może w środku są zarażone stare ubrania lub coś w tym rodzaju, a Max obawiał się, że wszyscy zapadniemy na jakąś arabską zarazę? Na litość boską, chyba nie boisz się dzbana?
– Max się bał.
Parsknąłem.
– Wiem, Marjorie, ale ja się nie boję. Poza tym nie sądzę, aby w zgodzie z mądrością Wschodu było podpalanie własnego dobytku z powodu jakiegoś starożytnego garnka, pełnego zapewne konserwowanych fig.
W tym momencie nadeszła przez nie strzyżony trawnik Anna. Jej woal trzepotał w podmuchach łagodnej bryzy.
– Kto to? – spytała Marjorie. – To twoja przyjaciółka?
– Świeżo poznana przyjaciółka – odparłem. – Poznaliśmy się przed chwilą.
Marjorie szykowała się do następnego pytania, lecz gdy Anna zatrzymała się o kilka stóp przed nami, zmieniła zamiar.
– Nie chciałabym was popędzać – powiedziała Anna – ale jest już po pierwszej, a ja jestem okropnie głodna.
– To już tak późno? – zdziwiła się Marjorie. – Nie miałam pojęcia.
– Obiecałem zabrać Annę na lunch do Plymouth – wyjaśniłem. – Chcę, żeby spróbowała pieczonych ogonów z homara.
– Tak, są bardzo smaczne – zgodziła się Marjorie. – Dawno nie byłam w Plymouth.
– Proszę jechać z nami – zaproponowała Anna. – Jestem pewna, że Harry zechce potraktować babcię nie gorzej niż zupełnie obcą osobę, czyli mnie.
Popatrzyłem na nią. Wyglądała niezwykle atrakcyjnie, ale w tym momencie gotów byłem jej przyłożyć. Nic tak nie mogło zaszkodzić moim uwodzicielskim talentom jak niespokojna obecność Marjorie Greaves, opowiadającej o dzbanach, portretach i etykietach na żywności. Moje marzenia o przyjemnym, pełnym ciepła lunchu w Plymouth, poprzedzonym krótką przejażdżką na plażę i baraszkowaniem na piasku, zaczęły się szybko rozwiewać. Patrząc na tę piękną, obramowaną ciemnymi włosami twarz, lisie oczy i czerwone wargi, przywołałem na usta swój najkwaśniejszy uśmiech. Uśmiech, który prowokująco posłała mi w odpowiedzi, był, jak się zdaje, jeszcze kwaśniejszy.
Gdy wróciliśmy do domu, większość pogrzebowych gości zbierała się już do wyjścia, musieliśmy więc poczekać, aż Marjorie ich pożegna i przyjmie kondolencje. Słońce zrobiło się chyba jeszcze gorętsze, zacząłem powoli topnieć pod moim czarnym garniturem. Zanim byliśmy gotowi do wyjazdu, stałem się lżejszy o dobre pięć funtów.
Plymouth była jedną z tych zacisznych, eleganckich restauracji, jakie znaleźć można w niewielkim, dobrze utrzymanym Cape Cod. Po drugiej stronie ulicy znajdował się pamiętający czasy kolonialne kościół ze złoconym zegarem, otoczony schludną zielenią, która wyglądała tak, jakby przystrzyżono ją nożyczkami do paznokci. Pod rozłożystym kasztanem przycupnęła restauracja Plymouth i właśnie w jej wnętrzu zasiedliśmy przy stole z ciemnego dębu, spoglądając na świat poprzez osiemnastowieczne okna. Natychmiast staliśmy się obiektem zainteresowania gadatliwej starszej pani w wiejskim fartuchu, której wyjątkowo łatwo udało się zasypać nasze kolana krakersami.
Anna i ja zamówiliśmy ogony homara. Zaraz potem wyszedłem na ulicę, by kupić do nich butelkę chablis. Natychmiast uderzył mnie skwar popołudnia. Pod najbliższym drzewem leżał czarno-biały pies z wywieszonym jęzorem, nieco dalej rozwalił się na siedzeniu swego wozu miejscowy policjant. Miał zamknięte oczy i zsuniętą na czoło czapkę.
Gdy wróciłem do stolika, przekonałem się, że Anna i Marjorie rozmawiają o dziwacznym dzbanie Maksa. Marjorie opowiadała właśnie, jak to dzban został zamknięty w wieżyczce, a Anna słuchała jej z najwyższą uwagą.
– O Boże – jęknąłem. – Znowu do tego wracamy? Szczerze mówiąc, Marjorie, byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś wyrzuciła ten przeklęty garnek i zapomniała o całej sprawie.
Anna wyglądała na obrażoną.
– Według mnie to jest interesujące – powiedziała. – Może to jakiś czarodziejski dzban?
Odkorkowałem butelkę wina i napełniłem kieliszki.
– Jasne, a oto czarodziejski afrodyzjak.
Anna skosztowała wina.
– Nie wydaje mi się. Ile to kosztowało? Siedemdziesiąt pięć centów za butelkę?
Spojrzałem na nalepkę.
– Musisz wiedzieć, że jest to oryginalne, stupięcioprocentowe francuskie chablis z Milwaukee, stan Wisconsin. Wypij dwadzieścia butelek, a docenisz jego wartość.
Przybył nasz posiłek. Ogony homara były jak zwykle soczyste, tłuste, a sałata chrupiąca i świeża. Marjorie walczyła z sałatką z wiejskiego sera. Szło