Эротические рассказы

Pokłosie przekleństwa. Edyta ŚwiętekЧитать онлайн книгу.

Pokłosie przekleństwa - Edyta Świętek


Скачать книгу
na Miedzyniu wciąż nie znajdowała kupca. Od czasu do czasu ktoś przychodził w tej sprawie. Oglądał przestronne domostwo, kręcił nosem, próbował zbić cenę, potem znikał. Sprzedaż mieszkania na Wyżynach nie rozwiązała problemu. Uzyskana za nie kwota była zaledwie kroplą w morzu potrzeb – Roman spłacił w ten sposób najpilniejsze długi. Trochę forsy skapnęło mu z różnych fundacji. Z samochodu nie mógł zrezygnować, wszak musiał dowozić czymś córkę na zabiegi i konsultacje medyczne. Ograniczał jednak wyjazdy do minimum. Rehabilitacja słono kosztowała – do większości specjalistów Dereniowie chodzili prywatnie. To skracało czas oczekiwania i dawało nadzieję, że dziewczynka szybciej dojdzie do przyzwoitej formy. Sporo wydawali na utrzymanie domu. Emerytury małżonków rozchodziły się więc na bieżące potrzeby, a wszystko, co zostawało, przeznaczali na spłatę zadłużenia.

      Gdyby nie pomoc ze strony Tymoteusza, chyba nigdy nie byliby w stanie odbić się od dna. Trzeciak zaproponował Romkowi, by wykonywał dla niego pewne zlecenia. Głównie chodziło o sprawdzanie kontrahentów i różnych osób. Czasami o utorowanie drogi do załatwienia jakiegoś biznesu.

      Tymek rozwijał swoją działalność, zarabiał coraz więcej. Opływał we wszelkie dostatki. Parę miesięcy temu zmienił trzyletni luksusowy samochód na nowszy model. Od dawna marzył o mercedesie klasy G – pojeździe ekskluzywnym, unikatowym w Polsce i, zdaniem Derenia, odpowiedniejszym dla młodego człowieka, a nie starego piernika tuż przed emeryturą. Romek pokpiwał nawet z kumpla, że dopadła go druga fala kryzysu wieku średniego. W rzeczywistości było mu trochę głupio, gdyż nie ziściły się jego proroctwa dotyczące wolnego rynku i kapitalizmu, które nie dadzą ludziom żyć. Nowy ustrój sprzyjał osobom tak operatywnym jak Trzeciak. A dzięki temu i Dereniowi wpadało trochę grosza do kieszeni.

      Romek nie był oficjalnie zatrudniony przez Dłutex, nie miał tam ani własnego biurka, ani tym bardziej wyznaczonych godzin pracy. Po prostu zaglądał co kilka dni do firmy. Tymek dawał mu kolejne zlecenia, a on realizował je sobie znanymi sposobami. W ramach niepisanej umowy miał także czuwać nad tym, by Trzeciaka nie nękali przestępcy ściągający haracze. W zamian za te przysługi otrzymywał co miesiąc kopertę z plikiem zielonych banknotów.

      Tego dnia także wybierał się na ulicę Przemysłową, choć zamierzał to zrobić wczesnym popołudniem. Rano miał jechać z córką do logopedy. Telefon od Tymka pokrzyżował mu szyki.

      – Przykro mi, Jańciu, ty pojedziesz zamiast mnie z Karoliną – oznajmił, odkładając słuchawkę. – Dzwonił Tymek. Ktoś ukradł mu sprzed biura furę. Muszę jechać i rozeznać się w sytuacji. Na policji przyjęli zgłoszenie, ale i tak pewnie niewiele zdziałają.

      – Dobrze. Nie tłumacz się. Wiem, że to ważne – odparła.

      Nawet jeśli odczuła drobną przykrość, nie mogła go zatrzymywać, wszak dzięki takim zleceniom mogli reperować domowy budżet.

      – Może powinieneś otworzyć agencję detektywistyczną? – rzuciła mimochodem, gdy sznurował buty.

      Podniósł się i spojrzał na ślubną.

      – A wiesz? Ty masz głowę na karku!

      Wszak usługi, jakie świadczył Tymkowi, mógłby równie dobrze świadczyć innym ludziom. Posiadał wystarczająco rozległe znajomości, by rozwiązywać różne dziwne sprawy. Znał się także na inwigilowaniu. Nawet gdyby działał na granicy prawa, co w gruncie rzeczy często mu się zdarzało, łatwo uniknąłby związanych z tym problemów.

      Tymoteusz był wściekły. Skradziony mercedes stanowił jego ulubioną zabawkę. Wypieszczone, kosztowne cacuszko, którego nikomu nie dawał prowadzić. Nawet Mira nie zdołała go o to uprosić, choć jej zachciankom zwykle ulegał.

      – Jak do tego doszło? – zapytał Dereń.

      – Czekali na mnie przed biurem. Było ich trzech. Ubrani na czarno, w kominiarkach. Mieli pistolet i kije do bejsbola. Nie zauważyłem ich, gdy przyjechałem na parking. Po prostu wysiadłem z samochodu, a kiedy zamknąłem drzwi, zaszli mnie od tyłu. Jeden pchnął mnie na karoserię, drugi wyciągnął mi z ręki kluczyki. Przystawili spluwę do pleców i zażądali dowodu rejestracyjnego.

      – Oddałeś?

      – A co miałem zrobić? Jakbym nie oddał dobrowolnie, straciłbym i samochód, i nerkę.

      – Słusznie. Nie było sensu się szarpać. Zapamiętałeś jakieś szczegóły? Na przykład czy odjechali wszyscy twoim samochodem, czy może mieli drugi wózek?

      – We trzech pojechali moim.

      – Szkoda. Zawsze byłby to jakiś trop. Zakładam, że nie zostawili ci wizytówki, ale może wpadło ci w ucho, jak się do siebie zwracają? Imię? Ksywa?

      Tymek pokręcił bezradnie głową. Wszystko, co wiedział, zeznał już na policji. Nie przypominał sobie absolutnie nic więcej.

      – Jakiś szczegół z odzieży?

      – Jednemu wysunął się spod kominiarki gruby złoty łańcuch. Wisiała na nim przywieszka. To był dziwny symbol podobny do swastyki.

      – Dobrze. Może to naprowadzi mnie na ich ślad. Lecę na miasto, popytam tu i ówdzie. Trzeba działać od razu, bo taka bryka zazwyczaj ginie na specjalne zlecenie. Jest zbyt charakterystyczna, więc pewnie długo nie zostanie w Bydgoszczy.

      Nie chciał robić przyjacielowi złudnych nadziei, ale istniała szansa, że odzyska pojazd. Miał podejrzenia co do tego, kim mogli być rabusie. Problem stanowiła stosunkowo wczesna godzina, więc nie był całkowicie pewien, gdzie szukać drabów. Czy powinien odwiedzić Żbikowskiego w domu?

      Po krótkiej chwili namysłu postanowił zaryzykować złożenie mu wizyty. To była jedna z tych znajomości, którą zawarł jeszcze w czasach służby w bezpiece. Teoretycznie jego zakres obowiązków nijak miał się do ludzi pokroju Łysego. W praktyce czasami musiał postępować nieszablonowo.

      Następnego dnia tuż po sprawdzeniu obecności Beata zaczęła odczytywać uczniom wstępnie wystawione oceny na świadectwo. Zasadniczo nastolatkowie nie mieli większych zastrzeżeń. Kilkoro zgłosiło chęć poprawienia wyników. A ponieważ należeli do nieco ambitniejszych osób, które stać było na zwiększony wysiłek, zaproponowała im, aby poszli ósmego czerwca do gmachu Filharmonii Pomorskiej na spotkanie z laureatem Nagrody Nobla Czesławem Miłoszem, a następnie napisali sprawozdania na ten temat. Ona także zamierzała w tym wydarzeniu uczestniczyć, więc wiedziała, że nie będzie problemu z weryfikacją zadań. Choć zakładała bolesne jęki, jej pomysł, o dziwo, spotkał się z entuzjazmem.

      – Anna Kowalska otrzymuje ocenę dobrą – wyczytywała kolejne osoby. – Martyna Krasnowska mierną, Jakub Lis dostateczną.

      – Dlaczego mierną? – Martyna zawrzała oburzeniem.

      Beata podniosła wzrok znad dziennika. Zerknęła na uczennicę w przedostatniej ławce. Krasnowska siedziała odchylona na krześle stojącym wyłącznie na dwóch nogach. Zapierała się kolanami o stolik. Żuła gumę i spoglądała wyzywająco na wychowawczynię.

      – Usiądź prosto, bo jak ci krzesło odjedzie, rozwalisz sobie głowę. To po pierwsze. Wypluj gumę. To po drugie. A co do oceny, słusznie zgłaszasz reklamację. Zasadniczo należy ci się niedostateczna. Jeszcze nie jest za późno na zmianę – oświadczyła dobitnie pani Kost.

      – A ja uważam, że zasługuję co najmniej na trzy.

      – O trójce nie ma mowy. Nawet mierny jest mocno naciągany, dobrze o tym wiesz. Właściwie nie zasługujesz na promocję do następnej klasy.

      Dziewczyna odchyliła się jeszcze mocniej na stołku.

      – Martyno, masz natychmiast usiąść jak człowiek! To nie jest zoo, abyś gibała się jak małpa na gałęzi.

      – Pani się na mnie zawzięła.

      – Nie.


Скачать книгу
Яндекс.Метрика