Bóg Imperator Diuny. Frank HerbertЧитать онлайн книгу.
zarzuciła plecak na ramiona.
„Przedarłam się przez twoją obronę, Leto”.
Pomyślała o zaszyfrowanych tomach. Była pewna, że coś ukrytego w linijkach szyfru wskaże jej drogę do zemsty.
„Zniszczę cię, Leto!”
Nie: „Zniszczymy cię, Leto!”. To nie było do niej podobne. Zrobi to sama.
Odwróciła się i poszła ku sadom za nadrzeczną łąką. Po drodze powtarzała swą obietnicę, dodając na głos starą fremeńską formułę obejmującą jej pełne imię.
– Ja, Siona ibn Fuad al-Sejfa z Atrydów, przeklinam cię, Leto. Zapłacisz za wszystko!
Poniższy tekst pochodzi z ksiąg znalezionych w Dar-es-Balat. Przełożyła Hadia Benotto.
Urodziłem się jako Leto Atryda II ponad trzy tysiące lat standardowych temu, licząc od chwili, gdy zapisywane są te słowa. Moim ojcem był Paul Muad’Dib, a matką jego fremeńska konkubina Chani. Moją babką ze strony matki była Farula, znana wśród Fremenów zielarka. Moją babką ze strony ojca była Jessika, wytwór planu eugenicznego zgromadzenia Bene Gesserit, dążącego do stworzenia mężczyzny, który posiadałby zdolności matek wielebnych zgromadzenia. Moim dziadkiem ze strony matki był Liet-Kynes, planetolog, który zorganizował ekologiczną transformację Arrakis. Moim dziadkiem ze strony ojca był Atryda, potomek rodu Atrydów wywodzącego się wprost ze starożytnej Grecji.
Dość tych rodowodów!
Mój dziad ze strony ojca zginął – podobnie jak wielu sławnych Greków – usiłując zabić swego śmiertelnego wroga, starego barona Vladimira Harkonnena. Obaj spoczywają teraz niespokojnie w moich odziedziczonych wspomnieniach. Nawet mój ojciec nie jest zadowolony. Zrobiłem to, co on obawiał się zrobić, a dziś jego cień musi uczestniczyć w następstwach mego czynu.
Wymaga tego Złoty Szlak. Spytacie, czym jest Złoty Szlak. Jest on, ni mniej, ni więcej, tylko przetrwaniem ludzkości. My, mający dar przewidywania przyszłości, my, znający pułapki przyszłości, ponosimy za to odpowiedzialność.
Przetrwanie.
Tym, czy wam się to podoba – waszymi drobnymi radościami i smutkami, nawet udrękami i nieszczęściami – się nie przejmujemy. Mój ojciec miał tę moc. Ja mam większą. Możemy zaglądać za zasłonę czasu.
Arrakis, z której władam swym galaktycznym Imperium, nie jest już tym, czym była w dniach, gdy znano ją jako Diunę. W owych czasach cała była pustynią. Teraz pozostał tylko jej skrawek, mój Serir. Nie krążą już po niej swobodnie olbrzymie czerwie, nie wytwarzają melanżu – przyprawy.
Przyprawa! Diuna znana była tylko jako źródło przyprawy, jej jedyne źródło. Cóż to za nadzwyczajna substancja! Nie zdołano jej wytworzyć w żadnym laboratorium. To najcenniejsza substancja, z jaką kiedykolwiek zetknęła się ludzkość.
Bez melanżu, który umożliwia linearne przewidywanie przyszłości przez nawigatorów Gildii, ludzie przemierzaliby w żółwim tempie parseki przestrzeni. Bez melanżu Bene Gesserit nie mogłyby obdarzać zdolnościami prawdomówczyń ani matek wielebnych. Bez geriatrycznych własności melanżu ludzie żyliby i umierali wedle starożytnej miary stu lat.
Obecnie przyprawa przechowywana jest tylko w składach Gildii i Bene Gesserit, w kilku niewielkich magazynach zmalałych wysokich rodów i w moim ogromnym, który przerasta tamte wszystkie razem wzięte. Jakżeby oni chcieli najechać na mnie! Nie ośmielą się jednak, bo wiedzą, że prędzej zniszczyłbym to wszystko, niż oddał.
Nie. Przychodzą i zdjąwszy okrycia głowy, pokornie proszą o melanż. Wydzielam go im w nagrodę, a wstrzymuję za karę. Jakże tego nienawidzą.
To moja władza, mówię im. To mój dar.
Za jego pomocą tworzę pokój. Już ponad trzy tysiące lat żyją w Pokoju Leto. To wymuszony stan, jakiego przed moim panowaniem ludzkość zaznała tylko w bardzo krótkich okresach. Abyście o tym nie zapomnieli, pomyślcie o Pokoju Leto, czytając te dzienniki.
Zacząłem spisywać te relacje w pierwszym roku mych rządów, przy pierwszych bólach mej przemiany, gdy byłem jeszcze w zasadzie człowiekiem, nawet z wyglądu. Skóra piaskowych troci, którą przyjąłem (a mój ojciec odrzucił) i która zwielokrotniła moje siły oraz uodporniła mnie na standardowe ataki i na starzenie się, pokrywała wtedy rozpoznawalną wciąż ludzką postać o dwóch nogach, rękach i ludzkiej twarzy otoczonej fałdami tej skóry. Aaach, ta twarz! Wciąż ją mam – to jedyna ludzka część ciała, jaką pokazuję światu. Reszta pokryta jest połączonymi ciałami tych małych wędrowców głębokich piasków, które pewnego dnia mogą się stać wielkimi czerwiami pustyni.
I staną się… kiedyś.
Często myślę o mojej ostatecznej przemianie, o tej swoistej śmierci. Wiem, jaka ona będzie, ale nie mam pojęcia, kiedy nastąpi, ani nie znam innych uczestników tej gry. Jedynie tego nie mogę przewidzieć. Wiem tylko, czy Złoty Szlak będzie trwać, czy się skończy. Skoro zaś dbam o zapisanie tych słów, Złoty Szlak trwa i przynajmniej z tego jestem rad.
Nie czuję już teraz, jak rzęski piaskowych troci wciskają się we mnie, zamykając mą wodę w swoich błonach łożyskowych. Jesteśmy teraz naprawdę jednym ciałem, moja skóra i ja, siła, która porusza całością… przeważnie.
Gdy to piszę, owa całość może się wydawać raczej odrażająca. Jestem czymś, co można nazwać preczerwiem. Moje podzielone na pierścienie ciało ma około siedmiu metrów długości i nieco ponad dwa metry średnicy. Moja atrydzka twarz umieszczona jest na jednym końcu, na odpowiedniej wysokości, a ramiona i dłonie, wciąż przypominające ludzkie, tuż poniżej. Moje nogi i stopy? Cóż, uległy atrofii. To w istocie tylko płetwy i przewędrowały one na tył ciała. Ważę w przybliżeniu pięć dawnych ton. Podaję te dane, bo wiem, że będą interesowały historyków.
Jak się poruszam przy takiej wadze? Przeważnie na moim królewskim powozie zbudowanym przez Ixan. Jesteście wstrząśnięci? Ludzie niezmiennie nienawidzili i bali się Ixan jeszcze bardziej niż mnie. Lepsze zło, które znasz, niż to, którego nie znasz. A kto wie, co Ixanie mogą jeszcze wyprodukować lub wynaleźć? Kto wie?
Na pewno nie ja. A jeśli wiem, to nie wszystko.
Odczuwam jednak pewną sympatię dla Ixan. Tak mocno wierzą w swoją technologię, swoją naukę, swoje maszyny. Ponieważ i ja wierzę (nieważne, w co), rozumiemy się nawzajem. Wykonują dla mnie wiele urządzeń i myślą, że w ten sposób zasłużą sobie na moją wdzięczność. Słowa, które teraz czytacie, zostały wydrukowane za pomocą ixańskiego dyktatela. Kiedy zaczynam myśleć w pewien szczególny sposób, dyktatel się uruchamia. Wystarczy, że myślę, a słowa zapisują się na ryduliańskich arkuszach krystalicznych grubości zaledwie jednej molekuły. Czasem zamawiam kopie na mniej trwałym materiale. To właśnie dwie takie kopie wykradła mi Siona.
Czy nie jest fascynująca ta moja Siona? Skoro zaczynacie rozumieć jej znaczenie dla mnie, możecie nawet spytać, czy naprawdę pozwoliłbym jej umrzeć tam, w lesie. Nie miejcie wątpliwości. Śmierć to bardzo osobista sprawa. Rzadko się w nią wtrącam. Nigdy zaś, gdy trzeba kogoś sprawdzić, tak jak Sionę. Pozwoliłbym jej umrzeć na każdym etapie wyprawy. Mimo wszystko znalazłbym nową kandydatkę w krótkim – według mojej miary – czasie.
Ona wszakże fascynuje nawet mnie. Śledziłem ją tam, w lesie. Obserwowałem przez moje ixańskie urządzenia, dziwiąc się, że nie przewidziałem tej wyprawy. Ale Siona… to Siona! Dlatego nie kiwnąłem palcem, by powstrzymać wilki. To by nie było słuszne. D-wilki są tylko rozszerzeniem mego celu, a ten cel to być największym drapieżnikiem wszech czasów.
– Dzienniki Leto II
Przytoczony niżej