Эротические рассказы

NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ. Ken FollettЧитать онлайн книгу.

NIECH STANIE SIĘ ŚWIATŁOŚĆ - Ken Follett


Скачать книгу
od karczmy.

      – Jest tu kto?! – zawołała matka, gdy wszyscy czworo czekali na zewnątrz.

      Kobieta, która podeszła do drzwi, nosiła dziecko na biodrze, była w ciąży z kolejnym, a zza jej spódnicy wyglądał mały szkrab. Miała brudne włosy i duże, ciężkie piersi. Kiedyś mogła być piękna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostym nosem, lecz teraz wyglądała, jakby ze zmęczenia ledwie trzymała się na nogach. Oto jak wyglądają kobiety w wieku dwudziestu lat. Nic dziwnego, że tak młodo umierają, pomyślał Edgar.

      – Jest dziekan Degbert? – spytała matka.

      – Czego chcecie od mojego męża? – odparła kobieta.

      Najwyraźniej w tej wspólnocie nie przykładano przesadnej uwagi do zasad religijnych. Kościół wolał, żeby księża żyli w celibacie, jednak zasadę tę łamano częściej, niż jej przestrzegano, i nawet żonaci biskupi nie byli niczym nadzwyczajnym.

      – Przysłał nas biskup Shiring – powiedziała matka.

      – Degsy?! – zawołała przez ramię kobieta. – Masz gości. – Patrzyła na nich jeszcze przez chwilę, po czym zniknęła w głębi domu.

      Mężczyzna, który zajął je miejsce, wyglądał na trzydzieści pięć lat. Głowę miał łysą jak jajko. Może łysina była spowodowana jakąś chorobą.

      – Jestem dziekanem – odezwał się z ustami pełnymi jedzenia. – Czego chcecie?

      Matka kolejny raz opowiedziała ich historię.

      – Będziecie musieli zaczekać – odparł Degbert. – Jestem w trakcie obiadu.

      Uśmiechnęła się, ale się nie odezwała, a trzej bracia poszli za jej przykładem.

      Degbert najwyraźniej zrozumiał, że zachował się niegościnnie, mimo to nie zaproponował przybyszom strawy.

      – Idźcie do karczmy Drenga – mruknął. – Napijcie się.

      – Nie stać nas na piwo – odrzekła matka. – Zostaliśmy bez środków do życia. Wikingowie najechali Combe, w którym do tej pory mieszkaliśmy.

      – No to zaczekajcie tam.

      – Może po prostu powie nam dziekan, gdzie jest farma – powiedziała uprzejmie matka. – Na pewno sami ją znajdziemy.

      Dziekan zawahał się, po czym mruknął poirytowany:

      – Sam będę musiał was zaprowadzić. – Obejrzał się za siebie. – Edith! Postaw obiad obok pieca. Wrócę za godzinę. – Po tych słowach wyszedł z domu. – Chodźcie za mną.

      Ruszyli w dół wzgórza.

      – Co robiliście w Combe? – zapytał dziekan. – Z pewnością nie byliście rolnikami.

      – Mój mąż był szkutnikiem. Zabili go wikingowie.

      Degbert niedbale uczynił znak krzyża.

      – Cóż, tutaj nie potrzebujemy łodzi. Mój brat, Dreng, ma łódkę, a dla dwóch przewoźników nie ma tu miejsca.

      – Wasz brat potrzebuje nowej łodzi – odezwał się Edgar. – Ta, którą ma, zaczyna pękać. Pewnego dnia zatonie.

      – Może.

      – Teraz będziemy rolnikami – oświadczyła matka.

      – Tutaj zaczyna się wasze gospodarstwo. – Degbert zatrzymał się po drugiej stronie karczmy. – Ziemia od brzegu do linii drzew należy do was.

      Farma była szerokim na dwieście jardów nadrzecznym pasem ziemi. Edgar przyjrzał się mu. Biskup Wynstan nie mówił, że gospodarstwo jest wąskie, więc Edgar nie miał pojęcia, że znaczna część terenu będzie rozmokła. Nieco wyżej z piaszczysto-ilastej ziemi wyrastały zielone pędy.

      – Ciągnie się jakieś siedemset jardów na zachód, aż do lasu – powiedział Degbert.

      Matka ruszyła między moczarami a wznoszącym się gruntem i pozostali podążyli za nią.

      – Jak widzicie, całkiem ładnie rośnie tu owies – zauważył dziekan.

      Edgar nie odróżniał owsa od innych zbóż i pomyślał, że pędy to zwykła trawa.

      – Jest tyle samo chwastów co owsa – zauważyła matka.

      Niespełna pół mili dalej dotarli do dwóch budynków na szczycie wzniesienia. Za nimi kończyła się otwarta przestrzeń, a zaczynał las, który opadał ku rzece.

      – Jest tutaj mały sad – odezwał się Degbert.

      Sad tak naprawdę okazał się garstką skarłowaciałych jabłoni i kępą nieszpułki. Nieszpułki były zimowymi owocami i choć ludzie rzadko je jadali, czasami karmiono nimi świnie. Kuliste owoce były twarde i kwaśne, lecz jeśli się je długo przechowywało lub przemarzły, miękły.

      – Dzierżawa wynosi cztery tłuste prosiaki, które należy przekazać w dzień świętego Michała – oświadczył Degbert.

      To by było na tyle, uświadomił sobie Edgar. Zobaczyli już całe gospodarstwo.

      – Farma rzeczywiście ma trzydzieści akrów ziemi – odparła matka. – Ale to nieurodzajna gleba.

      – Dlatego cena za dzierżawę jest taka niska.

      Edgar wiedział, że matka próbuje negocjować. Wielokrotnie widział, jak targowała się z klientami i dostawcami. Potrafiła to robić, ale tym razem sytuacja była inna. Co mogła zaoferować? Dziekan z pewnością wolałby oddać farmę w dzierżawę, może nawet chciał przypodobać się swojemu kuzynowi biskupowi, lecz z drugiej strony nie wyglądał na człowieka, który rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy, i mógł powiedzieć Wynstanowi, że przysłana przez niego kobieta się rozmyśliła. Tak więc choć matka próbowała się targować, była na straconej pozycji.

      Obejrzeli dom. Edgar zwrócił uwagę na osadzone w ziemi drewniane słupy i ściany z gliny zmieszanej z trocinami. Wysypane na podłodze sitowie spleśniało i wydzielało nieprzyjemny zapach. Cwenburg miała rację – strzecha była dziurawa, lecz można ją było naprawić.

      – Wilgotno tu – powiedziała matka.

      – Wystarczy kilka drobnych napraw.

      – Na moje oko potrzeba będzie dużo pracy, żeby doprowadzić to miejsce do porządku. Będziemy musieli wziąć drewno z lasu.

      – Tak, tak – rzucił zniecierpliwiony Degbert. Choć był wyraźnie poirytowany, poszedł na ważne ustępstwo. Zgodził się, by wycięli drzewa, i nie wspomniał nic o zapłacie. Darmowe drewno było wiele warte.

      Mniejszy budynek był w jeszcze gorszym stanie.

      – Stodoła ledwie stoi – zauważyła matka.

      – Teraz i tak nie jest wam potrzebna – odparł dziekan. – Nie macie czego tam trzymać.

      – To prawda, nie mamy nic – przyznała matka. – Dlatego do dnia świętego Michała nie będziemy w stanie zapłacić za dzierżawę.

      Degbert rozdziawił usta jak głupiec. Wiedział, że nie może się z nią nie zgodzić.

      – Powiedzmy, że za rok w dzień świętego Michała dacie mi pięć prosiaków – odrzekł.

      – Jak mam kupić maciorę? Owies ledwie wystarczy, bym zimą wykarmiła synów. Nie zostanie mi nic na sprzedaż.

      – To znaczy, że nie chcecie tego gospodarstwa?

      – Nie, mówię tylko, że jeśli mamy tu zamieszkać, będę potrzebowała pańskiej pomocy. Nie będę miała z czego zapłacić dzierżawy i będę potrzebowała maciory. I worka mąki na kredyt,


Скачать книгу
Яндекс.Метрика