Usterka na skraju galaktyki. Etgar KeretЧитать онлайн книгу.
człowiek – mówi, sapiąc lekko na schodach – ten, do którego teraz idziemy, jest adwokatem. Moja kumpela sprząta u niego raz na tydzień, ale nie za pieniądze, za grass lekarski. Jest chory na raka czegoś, nie wiem czego, i dostaje każdego miesiąca czterdzieści gram na receptę, co z trudem wypala. Poprosiłem ją, żeby zapytała, czy nie zechciałby odpalić trochę z tego, co ma, a on powiedział, że można o tym porozmawiać, ale żebyśmy przyszli we dwóch. Nie wiem dlaczego. No to zadzwoniłem do ciebie.
– Awri – mówię – prosiłem o zioło, nie wejdę teraz z tobą w biznes narkotykowy z adwokatem, którego wcześniej w życiu nie spotkałeś.
– To nie biznes – protestuje Awri. – To tylko człowiek, który prosił, żebyśmy przyszli do niego do domu pogadać. Powie coś, co nam nie pasuje, z miejsca mówimy mu żegnaj i spadamy. Zresztą i tak biznesu dziś nie będzie, nie mam przy sobie ani szekla. Maks to się dowiemy, że jakieś drzwi się otworzyły.
Nadal się waham. Nie żebym myślał, że będzie niebezpiecznie. Boję się, że będzie nieprzyjemnie. Nie potrafię radzić sobie z czymś nieprzyjemnym. Z siedzeniem u kogoś, kogo nie znam, w mieszkaniu, którego nie znam, i że będzie taka ciężka atmosfera. Źle się z tym czuję.
– No – mówi Awri – tylko wejdź. A po dwóch minutach udasz, że dostałeś esemesa i musisz iść. Nie świruj, on prosił, żebyśmy przyszli we dwóch, więc chodź ze mną, żebym nie wyszedł na durnia, i za minutę spadasz.
Dalej mi się to nie widzi, ale po tym, co mówi Awri, jakoś mi już ciężko powiedzieć nie, bo nie chcę z kolei wyjść na świra.
Adwokat nazywa się Korman, a przynajmniej tak jest napisane na drzwiach, i jest akurat w porządku. Serwuje nam colę i wrzuca do każdej szklanki lód i cytrynę, jakbyśmy byli w jakimś hotelowym lobby. Jego mieszkanie też jest w porządku: jasne i z dobrym zapachem.
– Słuchajcie – mówi – za godzinę mam rozprawę w okręgowym. Pozew cywilny przeciwko takiemu jednemu, co potrącił dziesięcioletnią dziewczynkę i uciekł. Odsiedział zaledwie rok, a ja teraz reprezentuję rodziców, którzy skarżą go o dwa miliony. Ten kierowca to Arab, ale z bogatej rodziny.
– Wow – Awri mówi do niego, jakby w ogóle miał pojęcie, o czym właściwie ten Korman nam opowiada. – Ale my w ogóle w innej sprawie, jesteśmy przyjaciółmi Tiny. Przyszliśmy w sprawie tego grassu.
– To ta sama sprawa – niecierpliwi się Korman. – Jeśli pozwoli mi pan skończyć, to pan zrozumie. Na rozprawę przyjdzie mnóstwo osób z rodziny sprawcy, żeby go wspierać. Ze strony zmarłej dziewczynki nie będzie nikogo poza rodzicami. A i oni będą tam siedzieć spokojnie ze spuszczonymi głowami i nie powiedzą ani słowa.
Awri milczy i potakująco kiwa głową; nadal nie rozumie, ale nie chce denerwować Kormana.
– Chciałbym, żebyście z tym tu pana przyjacielem przyszli na rozprawę, jakbyście byli rodziną tej dziewczynki, i zrobili trochę zamieszania. Hałasu. Krzyczeli do pozwanego, że jest mordercą. Popłaczcie, powyzywajcie trochę, ale nic rasistowskiego. Tylko „łajdak” i tym podobne. Krótko mówiąc – żeby was zauważono. Żeby na sali zauważono, że są w tym kraju ludzie, którzy myślą, że zbyt tanio się z tego wywinął. To wam zabrzmi głupio, ale takie rzeczy mają duży wpływ na sędziów. Otrząsają ich trochę z naftaliny suchego prawa, pozwalają im otrzeć się o prawdziwy świat.
– Ale ten grass… – próbuje Awri.
– Właśnie do tego zmierzam – przerywa mu Korman. – Stracicie dla mnie te pół godziny rozprawy, a ja każdemu z was przyniosę dziesięć gramów. Jeśli będziecie wystarczająco głośno krzyczeć, nawet piętnaście. Co wy na to?
– Ja potrzebuję tylko gram – mówię. – Może mi pan sprzeda i tyle, a potem razem z Awrim…
– Sprzedać? – śmieje się Korman. – Za pieniądze? Co ja jestem, diler? Wszystko, co mogę, to dać przyjacielowi tu czy tam jakąś torebeczkę w prezencie.
– To proszę mi dać w prezencie tylko ten gram – błagam.
– A co powiedziałem przed chwilą? – Korman uśmiecha się krzywo. – Że dam, tylko proszę mi przedtem udowodnić, że naprawdę jest pan przyjacielem.
Nie zgodziłbym się, gdyby nie Awri, który cały czas mi powtarzał, że to nasza szansa i nie jest tak, że będziemy robić coś nielegalnego czy niebezpiecznego. Palić grass to jest nielegalne, ale krzyczeć na Araba, który potrącił małą dziewczynkę, to nie tylko, że jest legalne, ale nawet normalne.
– Weź zobacz – mówi – jak będzie tam telewizja, to na dodatek pokażą nas w wiadomościach.
– Ale co to za numer z tym udawaniem, że jesteśmy rodziną? – upieram się. – Przecież jej rodzice wiedzą, że nie jesteśmy.
– On nie mówił, że mamy podać się za rodzinę – broni Awri Kormana. – On tylko mówił, że mamy krzyczeć. Jeśli ktoś zapyta, zawsze możemy powiedzieć, że przeczytaliśmy w gazecie i że jesteśmy po prostu obywatelami, których to obchodzi.
Tę rozmowę prowadzimy w hallu wejściowym sądu. Mimo że na zewnątrz jest słońce, w środku nie ma światła i wszystko śmierdzi wilgocią i kanalizacją. I mimo że kłócę się z Awrim, jasne jest, że już jestem w środku. Inaczej nie przyjechałbym tu z nim na skuterze.
– Nie przejmuj się – mówi – będę krzyczał za nas dwóch, nie musisz nic robić, wystarczy, żebyś się zachowywał, jakbyś był kolegą, co próbuje mi pomóc. Tylko żeby czuli, że jesteś ze mną.
Powód, dla którego Awri teraz mi mówi, że nie muszę krzyczeć, to ten, że na sali jest jakichś pięćdziesięciu kuzynów, wszyscy z rodziny kierowcy. On sam jest jakiś grubawy, wygląda młodo, rozmawia z każdym, kto przyszedł, ściska się z nim, jakby to było wesele. Na ławie dla pozywających, obok Kormana i jeszcze jednego młodego adwokata z bródką, siedzą rodzice dziewczynki. Nie wyglądają jak na weselu. Wyglądają na wykończonych. Matka, pięćdziesięcioletnia albo więcej, ale malutka jak pisklę, ma krótkie siwe włosy i sprawia wrażenie silnie neurotycznej. Ojciec siedzi z przymkniętymi oczami, raz na jakiś czas je otwiera i po chwili znowu zamyka.
Zaczyna się rozprawa. To zdaje się zakończenie czegoś, co zaczęło się poprzednim razem, bo wszystko jest strasznie urywane i takie techniczne. Cały czas tylko międlą numery paragrafów. Próbuję sobie wyobrazić siebie i Szikmę tutaj, na sali, po tym jak została potrącona nasza córka. Jesteśmy zdruzgotani, ale podtrzymujemy się nawzajem, a ona szepcze mi do ucha: „Chcę, żeby ten gnój zapłacił”. Nie jest fajnie to sobie wyobrażać, więc przestaję i zamiast tego zaczynam wyobrażać sobie nas oboje u mnie w mieszkaniu, jak coś popalamy i na National Geographic oglądamy bez dźwięku film o zwierzętach. I jakoś tak zaczynamy się nagle całować, a kiedy przywieram do niej, mój tors przygniata jej piersi…
– Ty sukinsynu! – Awri nagle wstaje i zaczyna krzyczeć. – Co się śmiejesz? Zabiłeś dziecko. Co mi się tu śmiejesz? Hańba!
Kilku facetów z rodziny zmierza w naszym kierunku, a ja wstaję, jakbym usiłował Awriego uspokoić. W zasadzie to naprawdę usiłuję Awriego uspokoić. Sędzia stuka młotkiem i przywołuje Awriego do porządku. Mówi, że jak nie przestanie krzyczeć, strażnicy usuną go z sali sądu siłą, co brzmi w tym momencie dużo atrakcyjniej niż zadawanie się z całą rodziną sprawcy, spośród której kilku stoi teraz milimetr od mojej gęby, klnąc i popychając Awriego z całej siły.
– Terrorysta! – wrzeszczy Awri. – Kara śmierci ci się należy.
Nie mam pojęcia, dlaczego to mówi. Jeden z wielkim wąsem rąbie go w twarz, a ja próbuję ich rozdzielić i obrywam z byka. Strażnicy sądowi wyciągają Awriego z sali. A on jeszcze po drodze wrzeszczy:
– Zabiłeś małe dziecko! Kwiatek