Nigdy nie wygrasz. Karolina WójciakЧитать онлайн книгу.
że pani sama to zleciła. Podpalenie po to, by wziąć grubą kasę i zrównać z ziemią ten zapyziały zajazd. Przecież i tak nie pasuje do pani hotelu.
– No wie pan co! – Podniosła głos, szybko zmieniając swoje nastawienie.
Już nie była zrozpaczona. Policjantowi udało się wyprowadzić ją z równowagi. Trudno mi było określić, czy zrobił to celowo, czy też to faktycznie była prawda. Anka należała do osób zdeterminowanych, nieprzebierających w środkach. Jeśli czegoś chciała, miała to. Teraz pytanie brzmiało, czy nadal potrzebowała zajazdu. Być może miała już plany na coś lepszego, coś, co wpisałoby się w krajobraz i pasowało do hotelu. Może spa? Nagle to, co zasugerował policjant, nabrało sensu.
– Ja tylko mówię. Pożary i ubezpieczenia często idą w parze. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie. Kamer nie ma – podsumował.
Anka zacisnęła usta w cienką linię. Gołym okiem było widać, że intensywnie nad czymś myśli.
– Boję się… – zaczęła, ale urwała, jakby niepewna, jak dokończyć to zdanie. Prośba o pomoc nie przechodziła jej przez usta zbyt łatwo.
– Jeśli to był faktycznie atak, to nie na panią, tylko na zajazd. Zniszczenie mienia, a nie groźba.
Jego odpowiedź jeszcze bardziej ją poirytowała. Sądziła pewnie, że komuś tak ważnemu jak ona policja przydzieli ochronę. Zapewni patrole kręcące się po okolicy. Jednak okazało się, że dla nich była nikim. Nie poruszyło ich jej bogactwo, jej możliwości i znajomości. Słyszałam, jak rzuciła nazwisko radnego, który często gościł w hotelu – rzecz jasna na koszt Anki, ale nawet to nie sprawiło, że policjant choć trochę zainteresował się jej potrzebami. Po raz kolejny zasugerował zatrudnienie kogoś i zostawił ją. Okropne z mojej strony było czerpanie satysfakcji z tej sceny, ale naprawdę cieszyło mnie, że ktoś pokazał jej, co o niej myśli. Chciałabym kiedyś mieć taki autorytet i taką odwagę, by wprost jej się sprzeciwić i powiedzieć to, co myślę naprawdę.
– Chodź. – Skinęła na mnie i ruszyła w kierunku hotelu.
Obejrzałam się na zajazd. Pożar już ugaszono. Strażacy chodzili dookoła, jakby w poszukiwaniu czegoś ukrytego na ziemi. Powoli też pakowali sprzęt.
– Nie gap się, tylko chodź – powtórzyła.
Ruszyłam za nią. W recepcji panowała grobowa cisza. Wszyscy przygotowani byli na ochrzan od Anki. Każdy wiedział, że jak już coś ją rozwścieczyło, to niewiele brakowało, by rzucała się na przypadkowe osoby. Najmniejszy powód był wystarczający, by wybuchnąć z siłą rażenia bomby atomowej. Dlatego też wszyscy schodzili jej z drogi, starali się zgadnąć, jaki będzie jej następny ruch.
– Tomek – zwróciła się do chłopaka, który pracował w recepcji. Pomagał też nosić bagaże, parkować samochody i robił wszystko to, co mu Anka kazała. – Idź na dół, do pomieszczeń gospodarczych. Gdzieś tam powinna być polówka. Weź to łóżko i zanieś je do zajazdu. Majka będzie tam spała.
Słysząc swoje imię, zachłysnęłam się powietrzem. Anka stała tyłem do mnie i tak mi właśnie komunikowała, że to ja będę ochroniarzem.
– Dobrze – potwierdził i ruszył biegiem w kierunku korytarza prowadzącego do schodów do zejścia piętro niżej.
– Pani Aniu – odezwałam się cicho.
– Co chcesz? – syknęła i odwróciła się na pięcie.
– Ja się boję, nie zostanę tam sama.
– To zaproś sobie gościa.
– Nie mam kogo.
– Nie interesuje mnie to!
– Ale pani Aniu…
– Ten pożar to twoja wina. Mam zatrudnić kogoś i płacić mu, tymczasem ty sobie bez konsekwencji zapomnisz o sprawie?
Chciałam jej powiedzieć, że już zabrała mi za to pensję, ale nie zdążyłam. Odeszła, zostawiając mnie otumanioną. W Ance nadal się gotowało, więc układałam w głowie słowa, by przedstawić jej punkt widzenia, żeby cofnęła swoją decyzję. Nie mogłam jej przecież powiedzieć, że znalazła tani sposób na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu. Czułam, jak zatyka mnie w gardle, jak łzy napływają mi do oczu.
– Pani Aniu… – Ruszyłam za nią. – Niech mnie pani tam nie odsyła…
– Jest tam jedzenie, jest kibel, jest światło. Będziesz miała też łóżko. W czym problem?
– A jak on wróci?
– Dlatego właśnie tam będziesz spać. Słyszałaś tego policjanta, że wystarczy, by ktoś tam się kręcił.
– A jak… a jak… – zaczęłam się jąkać, choć chciałam szybko przedstawić swoje obiekcje. Wiedziałam, że to moja jedyna szansa.
– Srak! – warknęła. – Ja też bym tak chciała. Nic nie robić, nie mieć żadnej odpowiedzialności, jeść na czyjś rachunek, spać pod czyimś dachem i jeszcze odwrócić się plecami, gdy ta karmiąca i pomagająca ręka prosi o pomoc. Jakie to prawdziwe przysłowie, które mówi, że nie ma co dawać palca, bo sięgną po rękę. Gdybyś była choć odrobinę wdzięczna za pomoc, sama byś zaproponowała takie rozwiązanie. Przyszłabyś do mnie i powiedziała: „ja to zrobię dla pani, pani Aniu, niech się pani nie martwi”. Ale ty nie. Ty wolisz udawać, że ja ci wcale nie pomagam, że to ty robisz łaskę mnie.
– Ale…
– Przestań mi bzyczeć nad uchem jak natrętna mucha – rzuciła i odeszła.
Zostawiła mnie przy recepcji. Wszystkiemu przysłuchiwała się dziewczyna, która czuła się tak samo niezręcznie jak ja. Posłała mi uśmiech. Miał zapewne mnie pocieszyć, bo każdy pracownik Anki wiedział, że nie ma z nią żartów. Jak już się na coś zdecydowała, to nie było wyjścia.
Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Czy powinnam iść do zajazdu, czy też czekać, aż ktoś mi powie, że wszystko jest przygotowane na nocleg. Pewnie najpierw muszą naprawić szybę i posprzątać po pożarze, zanim mnie tam ulokują.
Poszłam do siebie. Położyłam się w ubraniach na łóżku. Zastanawiałam się, czy dostałabym gdzieś kredyt. Czy jakiś bank zaufałby mi na tyle, by dać mi większą kwotę na start. Potrzebowałabym pieniędzy na dwa miesiące – na przeżycie, czynsz za mieszkanie i ewentualny koszt podróży do innego miasta. Mogłabym ot tak zniknąć. Wstaliby rano i szukaliby mnie wszędzie, a ja zostawiłabym jedynie notkę, w której napisałabym, dlaczego odeszłam, i opisałabym, jak mnie boli to ich podłe traktowanie.
Obudziło mnie szarpnięcie. Otworzyłam oczy przestraszona. Zobaczyłam Tomka, który wisiał nade mną jak oprawca.
– Co tu robisz?! – wrzasnęłam przerażona.
– Musisz iść do zajazdu – powiedział spokojnie.
– Po co?
Patrzył jedynie na mnie, czekając, aż zrozumiem. Nie musiał nic mówić.
– Pani Ania powiedziała, że to do ciebie będzie należało posprzątanie po pożarze.
– A okno?
– Zabiliśmy dyktą.
Westchnęłam ciężko.
– To nie fair – powiedziałam raczej do siebie niż do niego.
Wzruszył ramionami i wyszedł. Włożyłam gruby sweter i ruszyłam do zajazdu. Choć paliło się światło, nikogo tam nie było. Tuż przy oknach stała polówka. Bez pościeli. Gdyby ktoś jeszcze raz wpadł na pomysł wrzucenia koktajlu Mołotowa przez okno, wylądowałoby to na mnie. Może taki właśnie był Anki cel? Chciała, by ktoś zginął, żeby policja się