Sybirpunk 3. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
mocno trzymała się rurki.
W końcu zatrzymaliśmy się na słupie. Nad drzwiami rozbłysło czerwone światło lampek, jednocześnie głośniki zachrobotały:
– Drodzy pasażerowie! Pojazd zatrzymał się w sposób nieplanowany. Prosimy zachować spokój i podążać ku wyjściom ewakuacyjnym. Uprasza się o pozostawienie bagażu…
Stoczyłem się po schodkach, szarpnąłem za niechcące się otworzyć drzwi. Ustępowały z trudem, coś musiało się przyblokować… W końcu jedno skrzydło odsunęło się z chrobotem na bok, a ja wypadłem na zewnątrz, prosto w zaspę.
– On jest ranny! – zawołał ktoś. – Dzwońcie po karetkę…! Proszę pana, proszę spokojnie, nie rzucać się!
To było skierowane, a jakże, do mnie. No tak, byku zachlapał mi przecież juchą spodnie.
– Nie, ja w porządku! Tam ludzie są, pomóżcie im! – Machnąłem ręką, przepełzając przez na wpół zamarznięty zwał śniegu.
Widziałem, że w środku ktoś już się poruszał, jeden z typków jadących z tyłu rozmawiał z kimś przez komunikator, gestykulując zamaszyście i drąc się tak, że i tu go słyszałem.
Głośnik nadal klepał swoje:
– …starszym, kobietom i dzieciom. Odpowiednie służby ratunkowe zostały już powiadomione automatycznie i zdążają na miejsce, doradza się…
No właśnie, służby. Ostatnia rzecz, jaka była mi teraz tu potrzebna.
– Panie, poczeka pan…! – Chętny do pomocy nadgorliwiec złapał mnie za połę kurtki.
Też chwyciłem go za ramię, z krótkiego zamachu wbiłem pięść w splot słoneczny. Kiedy zgiął się wpół, chwyciłem pod ramiona i zawołałem głośno:
– Tu jest ten pan, on wysiadł dopiero co… Niech go pani przytrzyma, jest w szoku! Pomóżcie!
Ze dwie osoby z gromadzącego się już tłumku uczynnie podskoczyły do rzekomo rannego, ja od razu wsunąłem się pomiędzy nie, przebiłem przez grupkę i ruszyłem dalej.
Na szczęście było ciemno, nikt nie widział, kto jest kto, robił się regularny powypadkowy burdel.
Ktoś już puścił w powietrze drona, maszynka zawisła nad sceną wypadku. Słysząc zbliżające się modulowane wycie syren, naciągnąłem kaptur na głowę, zgarbiłem się i podałem tyły, skręcając w pierwszą lepszą uliczkę.
Cholera, nie wiedziałem nawet, gdzie jestem. No ale nie wywołam przecież mapy, bo to równałoby się ze stanięciem na środku podwórka i krzyknięciem: halo, jestem nietutejszy, nie wiem, gdzie jestem! Trzeba było najpierw znaleźć jakieś spokojne miejsce, zadekować się tam z dala od ciekawskich oczu, i dopiero wtedy ogarnąć.
W końcu wcisnąłem się pomiędzy nisko wiszący balkon a wystające ze ściany bloku pudełko klatki schodowej, dopiero tam zacząłem wycierać zakrwawione spodnie śniegiem. Na szczęście plamoodporny materiał nie chłonął wilgoci, więc zeszło w miarę dobrze. Roztarłem od razu brudnawe błoto po rękawach kurtki, żeby chociaż trochę ją postarzyć, dopiero potem sięgnąłem do nadgarstka, żeby odpalić nawigację.
Aha, zesrałem się – nie miałem przecież komunikatora.
– Kurrrwa…! – zakląłem pod nosem. Drugi raz już się na tym łapałem! Ot, jak technologia wrasta w nasze życie.
No dobra, czyli idziemy tradycyjnie, na azymut.
Jechałem od Cesarza, zdążyłem już minąć Zajelcowski rejon.
Wnosząc po stopniu paskudności architektury, pewnie byłem jakoś w okolicy dawnych zakładów RosStrojTelekomu, więc gdzieś tu powinny być już pierwsze bocznice, rozchodzące się od głównej magistrali.
Spory kawałek drogi jeszcze przede mną, no ale przecież dam radę, nie?
W zasadzie to plan był inny, bo chciałem najpierw zajechać do domu, złapać jakieś normalniejsze ubrania, wyszabrować co ważniejsze elementy wyposażenia i w ogóle ogarnąć sytuację… Ale wyglądało na to, że zacznę stąd. Najpierw obowiązki, potem przyjemności.
Nocne miasto wznosiło się ogromnymi, szarymi megalitami bloków, w których jarzyły się prostokątami świateł okna. Żółte, białe, pomarańczowe. Bladobłękitne, nierówno migające w takt poruszających się na holoekranach obrazów. Tu i ówdzie zjadliwie czerwone albo jaskrawozielone, tam gdzie fantazja lokatora przekraczała granice rozsądku i dobrego smaku.
Śnieg skrzypiał pod nogami, świeże płatki sypały się z czarnego nieba, zasnutego ciężką warstwą chmur. Poblask miasta odbijał się od tej jednolitej powłoki, przez co wszystko zdawało się skąpane w nierzeczywistej, czerwonawej poświacie.
Odetchnąłem głęboko chłodnym, kąsającym w nos powietrzem.
– …Federacji dobrem wspólnym obywateli! Nie zwlekaj ze złożeniem deklaracji o przystąpieniu do dobrowolnego funduszu zdrowotnego! Twoja decyzja dziś – twoim spokojem i zdrowiem jutro…! – skrzeczał wiszący na ścianie bloku holobord, reklamujący kolejną reformę systemu opieki medycznej.
Nie byłoby to istotne, gdyby nie zaparkowany pod nim samochód, przy którym widać było jakichś trzech typków.
Tak po prostu sobie stali, jeden wydmuchnął właśnie kłąb dymu z waporyzatora.
Zobaczyłem ich i od razu skręciłem w bok, żeby jak najszybciej schować się za blokiem. Czemu? Nie wiem. Wrodzona ostrożność pewnie.
Teraz miałem w mieście więcej wrogów niż sojuszników.
Idąc coraz ciemniejszymi i paskudniejszymi zaułkami, dotarłem w końcu na skraj blokowiska. Zgubiłem się raptem dwukrotnie, tylko raz musiałem zawrócić, ale wreszcie wyszedłem na magazyny, składy i hale ogromnego kompleksu Kolejowego rejonu.
Nie wiem, komu do głowy przyszło, żeby w samym sercu miasta robić coś takiego. To znaczy niby wiem: dawne czasy, wojna, zaopatrzenie, skomunikowanie z resztą Federacji i takie tam. Co nie zmieniało faktu, że wieżowce śródmieścia stały teraz praktycznie na samych torach, po których dniem i nocą przetaczały się niemające końca składy wagonów towarowych, cystern i lawet.
Serio – wielki terminal kolejowy w centrum nowoczesnej metropolii. To tak, jakby walnąć sobie warsztat samochodowy pośrodku biura z komputerami.
Przez jedną z licznych dziur w płocie wszedłem pomiędzy tory, zwrotnice i rozjazdy. Pachniało tu smarem i paliwem, wszystko pokrywała cienka warstewka burorudego pyłu z utlenionego żelaza. Skrzypiały i zgrzytały koła toczących się dzień i noc pociągów, lampy sodowe jarzyły się charakterystycznym, upiornym blaskiem.
Wszędzie tu było pełno kamer, nad lokomotywami wisiały przemysłowe drony, jednak nie przejmowałem się tym w najmniejszym stopniu. Tutaj nikogo nie obchodził jeden więcej człowieczek, o ile tylko nie wpadł pod lokomotywę i nie doprowadził do zatrzymania łańcucha logistyki dostaw.
Zagłębiłem się w ten labirynt płotów, ogrodzeń, wyrastających w losowych miejscach ślepych betonowych ścian i okolonych drutem kolczastym bram. Śnieg padał coraz mocniej, ograniczał widoczność i rozmywał perspektywę… A ja starałem się zorientować w terenie i jakimś cudem odnaleźć tę jedną bocznicę, na której mi zależało.
Im bliżej byłem, im bardziej oznaczenia zbliżały się do zapamiętanej przeze mnie kombinacji alfanumerycznej, tym mocniej łapał mnie irracjonalny strach.
Ze dwa razy przystanąłem, żeby zobaczyć, czy nikt mnie nie śledzi. Potem dłuższą chwilę stałem nieruchomo w cieniu, czekając, aż minie mnie dwóch ochroniarzy, rozmawiających o czymś półgłosem.
Cholerne cybernetyczne oko bolało i swędziało, co chwilę włączając się bez mojego udziału.