Sybirpunk 3. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
już, nie gryź się, Chudy. Tutaj życie jest proste, każdy czegoś chce przecież, więc nie ma co się z tym chować. To jak, gdzie idziemy?
Wytłumaczyłem mu, dokąd chcę się dostać, podałem adres. Pomyślał chwilę, potem wyciągnął z przepastnej torby mocno schodzony już tablet, wywołał trójwymiarową, piracką mapę miasta. Nawet nie zwolnił, skręcając gdzieś w bok, tylko zapalił malusieńką latareczkę na czole… Musiał znać te opuszczone korytarze na pamięć.
Szedłem za nim, rozglądając się dokoła. Przeszliśmy jakimś bocznym wejściem, potem przez niedobudowaną część zaplecza technicznego stacji, w korytarze, gdzie wciąż stały worki ze skawalonym cementem i leżały pęki przygotowanych do montażu rur.
Zauważył moje zaciekawienie, wyjaśnił:
– Budowali tę stację tutaj, miało być wyjście przy samej rzece zaraz. Takie podłączenie do trzeciej linii bocznej, że niby dodatkowa komunikacja centrum z Lenińskim rejonem.
– Linia średnicowa.
– No, możliwe, że tak.
– I co, dlaczego nie zbudowali? – zapytałem, schylając się, żeby nie walnąć głową w rusztowanie. Dron wzruszył ramionami.
– A cholera ich wie. Może kryzys akurat wszedł, bo tak jakby się daty zgadzały? Albo skośni dali lepszą cenę na kolej wzdłuż obwodnicy, co ją mieli robić.
Faktycznie, był taki plan kiedyś, że Chińczycy mieli nam zbudować linię kolejową. Najpierw dali najniższą cenę w przetargu, ale to tak konkretnie najniższą, trzydzieści procent poniżej wartości robót. Wygrali oczywiście, no jak inaczej? Wzięli na podwykonawców wszystkie inne firmy, które startowały… A potem po pół roku przestali płacić i się zwinęli, zostawiając po sobie kilkanaście spraw sądowych i paręset milionów rubli długów.
– Zasrańcy – mruknąłem kontrolnie.
– Ano, zasrańcy. Trzeba było na nich wtedy uderzyć, jak się tylko ta ichnia zaraza zaczęła, i do ziemi wypalić. Atomówkami ich jebnąć, sru…! Na metr w głąb, żeby ziemię zeszkliło, a pod szkłem trupy, na wieczną rzeczy pamiątkę.
Spojrzałem z ukosa na byłego żołnierza, uśmiechnąłem się półgębkiem. Nie byłem może aż tak radykalny w swoich opiniach jak Dron, ale niezaprzeczalnie myśleliśmy podobnie.
Prawda była taka, że za większość zła na świecie odpowiadali właśnie żółci, co do tego nie miałem cienia wątpliwości. To przecież od nich wypełzła pandemia, która w latach mojej młodości prawie że zadusiła światową gospodarkę… Jak dziś to pamiętam: Sańka miał roczek, płakał cały czas, a ja tylko czekałem, jak przejedzie patrol milicji, żeby wyskoczyć na miasto po podstawowe produkty żywnościowe.
Wszystko potem było wyłącznie walką o przetrwanie najlepiej, jak każde państwo potrafiło. Pierwsza wojna krymska, sankcje, zamknięcie granic, odcięcie łącz internetowych… Poniekąd to przez nich tkwiłem w tym syfie, co dziś.
Z tunelu przed nami napłynął łoskot i szum, pojawiło się światło czołowe jadącego wprost na nas pociągu. Już chciałem odruchowo przylgnąć do ściany, ale Dron pociągnął mnie za rękę: chodź, nie bój się! Rzeczywiście, skład płynnie skręcił przed wlotem do naszej odnogi i przemknął obok, migając rozjarzonymi błękitnawym blaskiem kwadracikami rozmazanych świateł.
Huk zniknął echem w oddali, zapadł się w prawie że idealną ciszę. Pewnie tylko patrzeć, jak będzie leciał kolejny, w końcu chodzą co dwie, trzy minuty, więc należało się pospieszyć.
Mój przewodnik jednak nie wprowadził mnie do korytarza, tylko otworzył schowane w ścianie niewielkie drzwiczki rewizyjne i poświecił latarką.
– Tędy przejdziemy do korytarzy serwisowych. Dajesz radę?
Dawałem jakoś. Jeszcze. Musiał widzieć, że trzęsę się i pocę, podpieram rękoma i najchętniej bym szedł na czterech… Kiwnąłem tylko zdawkowo głową, starając się być tu i teraz.
Niski, wąski korytarz, w regularnych odstępach paliły się nieduże żarówki. Parę razy przystanęliśmy, Dron nasłuchiwał czegoś, potem ruszaliśmy naprzód. W końcu jako pierwszy wyjrzał przez uchylone drzwi pożarowe, dał mi znak ręką: idziemy.
Wyszliśmy w czymś, co chyba było bocznym korytarzem przy jakiejś stacji metra. Dalej, na głównym ciągu komunikacyjnym, już widać było ludzi. Szaroburo-pstrokaty tłum szumiał i przewalał się jednostajnym ciągiem, pędząc we własnych sprawach.
Ja się zawahałem, a on tylko pokręcił głową.
– No chodź, Chudy! Nikt nie zwróci na nas uwagi, zobaczysz… No dobra, czekaj, masz.
Wyciągnął ze swojego plecaka coś pośredniego pomiędzy szlafrokiem a płaszczem, pomógł mi nałożyć na wierzch kurtki. Wyglądało to i pachniało – no cóż, tak jak należało się spodziewać, prawda? Naciągnąłem na głowę wyświechtany kaptur, on jeszcze podał mi pocerowane, wełniane rękawiczki bez palców.
Pięknie, po prostu świetnie. W czterdzieści osiem godzin z pachnącego nowością awatara zemsty zamieniłem się w wymiętego żula. Jeszcze tylko strzelba do ręki i można robić typa ze starych filmów.
Ruszyłem za nim, zanurkowaliśmy w toczący się korytarzami tłum.
To zadziwiające, jak bardzo ludzie starają się nie widzieć, nie zauważać tego, co im nie pasuje. Wystarczy, że jesteś brudny, oberwany i śmierdzisz, a dla większości już nie istniejesz; odsuwają się, żeby na ciebie nie wpaść, sami robią miejsce. Byle nie dotknąć, nie otrzeć się, bo jeszcze się zarażą biedą.
Oczywiście daleko mi było do tego, jak wyglądał i pachniał Dron, ale idąc razem z nim, i tak maskowałem się dość dobrze… Musiałem jeszcze tylko popracować nad postawą i krokiem.
Wsiedliśmy do wagonu, oczywiście nawet znalazło się dla nas miejsce. Wszędzie tłok, a wokół nas pół metra miejsca wolnego.
– Ty, a jak wyjdziemy? – zapytałem go półgłosem, kiedy wstaliśmy dwie stacje dalej. Wzruszył ramionami, wyszczerzył żółte zęby.
– Na powierzchnię, w sensie że? A normalnie.
– Nie no, przecież bramki…
– No i co, że bramki? Oni mają przykazane, żeby nas nie wpuszczać, a wyjść jeszcze pomogą. Zobaczysz zresztą sam.
Aha, czyli typowo: wszystko działało w tym kraju z dykty tylko w jedną stronę. To prawie jak ogłoszony w zeszłym roku program na rzecz bezpieczeństwa na drogach, w ramach którego wydzielano zasiłki pogrzebowe.
Rzeczywiście, kiedy zbliżyliśmy się do bramek przy wyjściu, siedząca w budce babka zmierzyła nas niechętnym wzrokiem i otworzyła boczny przejazd dla inwalidów. Dron stanął z boku, zaczął zawiązywać szalik, zapinać guziki kurtki, nakładać na siebie warstwę za warstwą dodatkowych ubrań z torby.
– Zostaw, nie zdejmuj! – syknął, kiedy chciałem oddać mu narzutkę. – Chcesz, żeby cię aresztowali?
– Za co…?
– Za udawanie bezdomnego, w skrócie. Myślisz, że normalni ludzie czasem tego nie próbują? Tylko że ci, o! – Pokazał ruchem głowy ku operatorce bramek. – Od razu ich wyłapują. I ciebie poznają też, więc sam nie próbuj przechodzić.
– Nie zamierzam, nie bój się. Po co miałbym…?
Spojrzał na mnie dziwnie.
– Żeby wrócić? – zaproponował.
– Na dół? Nie no, ja nie…
– Chudy, ty chyba czegoś nie rozumiesz? Stacja to nie jest noclegownia, nie przyjmujemy tam gości. Ja za