Sybirpunk 3. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
Posypka antykoagulacyjna! Kolce na podeszwy, rękawy nieprzemakalne, podgrzewane wkładki! Zamów już dziś, odbierz specjalny prezent…!
Biuro gubernatora twierdzi, że wszystko jest już w porządku. Nie ma jednak dowodów na to, że sprawcy…
…każdy, rozumie pani? Dokładnie każdy, prędzej czy później. Bez wyjątków.
002
O dziwo, kryjówka Olgi nie znajdowała się w już znanych mi opuszczonych ruinach za miastem, a na dalekich obrzeżach Lenińskiego rejonu.
Schodki na górę wyprowadziły mnie najpierw do solidnego, żelbetowego korytarzyka, a potem ku jednej z na wpół zwalonych dobudówek przy spalonej hali produkcyjnej. Wyjrzałem ostrożnie na zewnątrz, nadal nie mogąc przywyknąć do co rusz włączających się w protezie trybów widzenia.
Można było tu dojechać prawie pod same drzwi, zresztą znalazłem stojącego w równie pancernym mikrogarażu porszenia. Solidna siatka z drutem kolczastym broniła dostępu z zewnątrz, na niej zobaczyłem wywieszki: uwaga, własność prywatna, obiekt ochraniany. Jeden z kluczy pasował do bramy, więc wyjechałem na zewnątrz, próbując wydostać się spomiędzy starych zakładów produkcyjnych.
Trochę zajęło mi błądzenie pomiędzy magazynami i pustymi garażami dla ciężarówek, raz władowałem się na teren jakiejś podstacji energetycznej. Dobre miejsce w sumie – trochę ruchu w okolicy, ale nikt nie zauważy pojedynczego człowieka, sunącego sobie na motocyklu.
Szczególnie sunącego aż tak powoli, jak robiłem to teraz ja. Łyse opony ścigacza ślizgały się po warstewce lodu, maszyna zarzucała na byle nierówności… A ja jechałem z duszą na ramieniu.
Wachy miałem co kot napłakał, wyświetlacz na kasku cały czas pipikał: uzupełnij paliwo, poziom krytycznie niski! Aż mi się włączyło odliczanie i modliłem się w skrytości ducha, żeby starczyło tych wciąż ubywających metrów do najbliższej stacji benzynowej.
Wreszcie wytoczyłem się na większą ulicę, tam już przynajmniej od czasu do czasu jeździły odśnieżarki i było czymkolwiek sypnięte.
– Gówno, nie zimowe opony… – zamruczałem, zajmując chwilowo należne mi miejsce na skraju prawego pasa.
Wyprzedzało mnie dosłownie wszystko, łącznie z ciężarówkami i wozami zaopatrzenia. Błoto leciało spod kół samochodów wprost na mnie, zalepiało szybkę, brudziło przełączniki… Och, jak bardzo zatęskniłem w tej chwili do mojego starego, poczciwego merca!
Pomszczę go, powziąłem żelazne postanowienie na podjeździe do rzęsiście oświetlonej stacji benzynowej. Normalnie będę się mścił za śmierć ukochanego samochodu.
Było już bliżej wieczora niż popołudnia, więc ruch powoli się uspokajał, tutaj stał dosłownie jeden samochód. Zawinąłem pod dystrybutor, z pewną ulgą i dużą dawką bólu zsiadłem z motocykla… Ała, ała, ałaaa. Jednak bolało mnie i ciągnęło wszystko, ech.
Wywołałem w komunikatorze panel płatności, sprawdziłem dostępne środki i z ciężkim westchnieniem zdjąłem pistolet z dystrybutora nie-aż-tak-ultra-oktanowego paliwa. Ech, degradacja na drabinie społecznej…
Zalałem pod korek, od razu obmyłem maszynę myjką ciśnieniową i poszedłem zapłacić. Hot dogi, wrapy i falafele patrzyły na mnie kusząco z podgrzewanej półki szklanej lady, ale ja tylko twardo łykałem ślinę. Jeszcze przyjdzie wasza pora, syntobiałkowi przyjaciele!
– Dwieście dwadzieścia siedem pięćdziesiąt dwa. – Paniusia za kontuarem nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem zmęczonych, znudzonych oczu. – Gotówka, czip?
– Czip.
Podsunęła mi terminal, przytknąłem nadgarstek. Piknęło.
Coś się zmieniło na jej holoekraniku, dziewczyna aż drgnęła. Wyraz sennej nudy w okamgnieniu uleciał z jej twarzy, strzeliła oczami na mnie, potem gdzieś w bok, w kierunku zaplecza.
– Eee… – Otworzyła i zamknęła usta, przełknęła nerwowo ślinę.
– Coś nie tak? Bo jak coś, to mam gotówkę… – Sięgnąłem do kieszeni.
– Nie, nienie! Może, eee, zaproponuję panu coś jeszcze? Płyn do spryskiwaczy zimowy?
– Motocyklem jestem…
– Kanapkę w specjalnej cenie? Dwie ze wszystkimi dodatkami za cenę jednej!
O kurde, to był niezły dil, ale co ja z nimi zrobię? Przecież nie będę bez trzymanki jechał, a na fotelu pasażera nie położę.
– Nie, dziękuję. – Już chciałem odejść, ale ona zawołała mi w ślad:
– Dowolny napój ze zniżką! Kawa premium?!
Machnąłem tylko ręką, wyszedłem przez rozsuwane drzwi. Co ona, zakochała się we mnie nagle? Wsiadłem na maszynę, odpaliłem silnik.
Odjeżdżając, kątem oka zarejestrowałem jeszcze, jak gestykulując intensywnie, rozmawia z typkiem w czarnym uniformie ochroniarza, który właśnie wyszedł z zaplecza.
Co jest, do kurwy…?
Wyprowadziłem motocykl na trasę, wstukałem w nawigację adres. Były sprawy ważne i ważniejsze, a ja musiałem przede wszystkim zobaczyć, co w trawie piszczało, jak mnie nie było, i w ogóle pokazać mojemu wąskiemu wycinkowi półświatka, że żyję.
Zadzwonić do Olgi i dopytać, co się tak w ogóle stało i o co w tym wszystkim chodzi. Przede wszystkim zadzwonić do niej, bo…
Położyłem się nieco zbyt nisko w zakręcie, koło straciło przyczepność, więc od razu zwolniłem i wyprostowałem maszynę. Jak tu jeździć, jak żyć?! Przecież wlokąc się w tym tempie, to zanim nawet do Kulasa dojadę, będzie już noc.
Potem jeszcze do Cesarza, wytłumaczyć, co się stało. Nie, nie! Najpierw do Mykoły.
W zasadzie to najpierw do Olgi.
Albo wręcz…
Nie dokończyłem myśli, bo za mną rozbłysły błękitem lampy radiowozu. Zjechałem na bok i przyhamowałem, chcąc ich przepuścić, ale oni też zwolnili.
– Że co, do mnie?! – sarknąłem, kręcąc głową. – Kurwa, przecież się nie wywróciłem, nie…? Drogi wam nie zajechałem nawet! Mam przecież opony zimowe!
Może zapomniałem jakiegoś przeglądu? No faktycznie, coś mi w zeszłym tygodniu wybiło jakieś powiadomienie, ale to co, że od razu tak? I to nie patrolówka drogowa, a normalne gliny?
Zatrzymałem się w zatoczce, tamci stanęli kawałek za mną.
Już miałem zgasić silnik, ale tak mnie tknęło – coś się nie spieszyli do wysiadania.
Patrzyłem na nich w lusterku.
Niemalże czułem, że gapią się na mnie.
W piersiach narastało jakieś takie złe podejrzenie.
Zachrobotał, zaskrzeczał zamontowany na wozie głośnik:
– Tu milicja! Proszę wyłączyć pojazd i zsiąść z motocykla! Proszę trzymać…
– Może jeszcze się wypiąć i wazeliną posmarować – warknąłem, mimo wszystko sięgając do wyłącznika.
– …ręce nad głową!
O kurwa, kurwa jego jebana mać.
Noga sama depnęła bieg, ręka skręciła manetkę gazu bez mojego udziału.