Zima świata. Ken FollettЧитать онлайн книгу.
czym prędzej czmychnął z pokoju babki.
Szybko zapomniał o Charliem i Daisy. Siedząc w katedrze Świętego Pawła przy Shelton Square, nie słuchał kazania o Noem i potopie, tylko myślał o Joanne Rouzrokh. Jej rodzice byli w kościele, ale ona nie. Czy naprawdę pojawi się na demonstracji? Jeśli przyjdzie, Woody zaprosi ją na randkę. Ale czy Joanne przyjmie zaproszenie?
Jest zbyt inteligentna, by zważać na różnicę wieku, spekulował. Na pewno wie, że łączy ją z nim o wiele więcej niż z tępakami pokroju Victora Dixona. Ten pocałunek! Wciąż drżał na myśl o nim. Czy inne dziewczęta robią to samo językiem? Chciał znów tego spróbować, i to jak najprędzej.
Wybiegał myślą naprzód: jeśli Joanne zgodzi się z nim chodzić, co będzie we wrześniu? Wiedział, że wyjeżdża do Vassar College w Poughkeepsie. On tymczasem pojedzie do swojej szkoły i nie spotkają się aż do Bożego Narodzenia. College jest dla dziewcząt, ale w mieście muszą być przecież jacyś mężczyźni. Czy będzie się z kimś spotykała? Już teraz zaczynał odczuwać zazdrość.
Przed kościołem oznajmił rodzicom, że nie idzie do domu na lunch, ponieważ wybiera się na marsz protestacyjny.
– Brawo – pochwaliła go matka. W młodości była redaktorką „Buffalo Anarchist”. Odwróciła się do męża. – Ty też powinieneś pójść.
– Związek skierował sprawę do sądu. Wiesz, że przed wydaniem orzeczenia nie wolno mi opowiadać się po żadnej stronie.
Rosa spojrzała na syna.
– Tylko nie pozwól się zbić zbirom Peshkova.
Woody wziął z bagażnika samochodu ojca aparat Leica III, tak mały, że mógł go nosić na pasku na szyi. Mimo niewielkich rozmiarów aparatu przysłona działała z szybkością jednej pięćsetnej sekundy.
Pokonał kilka przecznic dzielących go od Niagara Square, gdzie miała się rozpocząć demonstracja. Lev Peshkov próbował nakłonić władze miasta, by zakazały marszu, argumentując, że doprowadzi on do niebezpiecznych incydentów. Związkowcy twierdzili jednak, że protest przebiegnie pokojowo. Najwyraźniej byli górą w tym sporze, gdyż przed ratuszem falował tłum liczący kilkaset osób. Było wiele pięknie haftowanych sztandarów, czerwonych flag i transparentów z napisem POWIEDZ „NIE” PŁATNYM ZBIROM. Woody szukał wzrokiem Joanne, lecz nigdzie jej nie widział.
Pogoda była ładna, a nastroje dobre. Woody pstryknął kilka zdjęć: sfotografował robotników w niedzielnych ubraniach i kapeluszach, samochód udekorowany sztandarami, młodego policjanta obgryzającego paznokcie. Wciąż jednak nie było Joanne i zaczął się martwić, że dziewczyna się nie pojawi. Nagle przyszło mu na myśl, że rano mogła boleć ją głowa.
Marsz miał wystartować w południe, jednak rozpoczął się kilka minut przed trzynastą. Woody zauważył na trasie wielu policjantów. Znalazł się w pobliżu środka pochodu.
Kiedy uczestnicy ruszyli Washington Street na południe, do centrum przemysłowego miasta, zobaczył, że Joanne przyłącza się do marszu kilka metrów przed nim, i serce podskoczyło mu z radości. Miała na sobie dobrze skrojone spodnie podkreślające figurę. Dogonił ją.
– Dzień dobry! – powiedział radośnie.
– O rany, aleś ty wesoły – mruknęła.
Mało powiedziane: Woody oszalał ze szczęścia.
– Masz kaca?
– Albo mam kaca, albo złapałam czarną śmierć. Jak myślisz?
– Jeśli masz wysypkę, to czarna śmierć jak nic. Są plamki? – Woody sam nie wiedział, co plecie. – Nie jestem lekarzem, ale z chęcią cię zbadam.
– Przestań się wygłupiać. Wiem, że to miłe, ale nie jestem w nastroju.
Woody wziął się w karby.
– Brakowało cię w kościele. Kazanie było o Noem.
Ku jego konsternacji Joanne parsknęła śmiechem.
– Och, Woody, uwielbiam, kiedy się wygłupiasz, ale proszę cię, dziś mnie nie rozśmieszaj.
Uznał tę uwagę za komplement, lecz nie miał co do tego pewności.
Zauważył otwarty sklepik spożywczy.
– Potrzeba ci płynów – stwierdził. – Zaraz wrócę.
Wbiegł do sklepu i kupił dwie butelki zimnej coli prosto z lodówki. Kazał sprzedawcy je otworzyć i po chwili znów maszerował w pochodzie.
– Ojej, ratujesz mi życie – powiedziała Joanne, kiedy podał jej butelkę. Przyłożyła ją do ust i upiła długi łyk.
Woody miał wrażenie, że na razie wszystko idzie jak z płatka.
Demonstracja przebiegała w pogodnym nastroju, mimo że czyn, który ją wywołał, był ponury. Grupa starszych mężczyzn śpiewała pieśni polityczne i tradycyjne. W pochodzie znalazło się nawet parę rodzin z dziećmi. Niebo było bezchmurne.
– Czytałaś Studia nad histerią? – zapytał Woody.
– Nigdy nie słyszałam o tej książce.
– Napisał ją Zygmunt Freud. Myślałem, że jesteś jego wielbicielką.
– Intrygują mnie jego idee, ale nie przeczytałam ani jednej książki.
– Szkoda, bo Studia nad histerią są znakomite.
Joanne spojrzała na niego uważnie.
– Co cię skłoniło do takiej lektury? Idę o zakład, że w twojej drogiej staroświeckiej szkole nie uczą psychologii.
– Sam nie wiem, chyba usłyszałem, jak opowiadasz o psychoanalizie, i bardzo mi się to spodobało. Nie zawiodłem się.
– Pod jakim względem?
Woody miał wrażenie, że Joanne go bada, chce sprawdzić, czy zrozumiał książkę, czy tylko udaje.
– Autor przekonuje, że za obłąkańczym zachowaniem, takim jak na przykład obsesyjne spluwanie na obrus, może się kryć jakaś logika.
Joanne skinęła głową.
– Tak, właśnie tak jest.
Wyczuł, że nie zrozumiała, o co mu chodzi. Prześcignął ją, jeśli chodzi o znajomość Freuda, ale Joanne wstydziła się do tego przyznać.
– Jakie jest twoje hobby? – spytał. – Teatr? Muzyka klasyczna? Zapewne chodzenie do kina nie jest dla ciebie niczym nadzwyczajnym, skoro twój tata ma sto kin.
– Dlaczego pytasz?
– No cóż… – Postanowił być szczery. – Chciałem cię gdzieś zaprosić, zwabić czymś, co naprawdę lubisz. Tylko powiedz, a natychmiast to zrobimy.
Uśmiechnęła się do niego, lecz nie na taki uśmiech liczył. Był życzliwy, ale pełen współczucia, i zapowiadał słowa, które nieuchronnie musiały paść.
– Chciałabym, Woody, ale ty masz piętnaście lat.
– Wczoraj powiedziałaś, że jestem dojrzalszy od Victora Dixona.
– Z nim też nie chciałabym chodzić.
Gardło Woody’ego zacisnęło się, a jego głos zrobił się ochrypły.
– Dajesz mi kosza?
– Tak, i to zdecydowanie. Nie chcę chodzić na randki z chłopakiem o trzy lata młodszym.
– A mogę cię zaprosić za trzy lata? Wtedy będziemy rówieśnikami.
Roześmiała się.
–