Krawędź wieczności. Ken FollettЧитать онлайн книгу.
musimy iść na wojnę z Sowietami.
– Kennedy się spietrał – orzekł Larry. – Wschodnioniemiecki reżim był o krok od upadku. Gdyby prezydent przyjął twardszą linię, mogłoby dojść do kontrrewolucji. Jednak mur zatrzymał falę uchodźców na Zachód i teraz Sowieci mogą w Berlinie Wschodnim robić, co im się żywnie podoba. Nasi sojusznicy z Niemiec Zachodnich są wściekli jak diabli.
– Prezydent uniknął trzeciej wojny światowej! – zaperzył się George.
– Za cenę tego, że Sowieci mocniej zacisnęli łapę na swoich zdobyczach. Trudno to nazwać zwycięstwem.
– Takie jest przekonanie Pentagonu?
– Z grubsza.
Jakżeby inaczej, pomyślał ze złością George. Teraz zrozumiał: Mawhinney ma go przekonać do linii Pentagonu, pozyskać jego wsparcie. Powinienem się poczuć doceniony, stwierdził w duchu, uznali mnie za członka najbliższego kręgu doradców Roberta Kennedy’ego.
Nie zamierzał jednak wysłuchiwać ataku na prezydenta i nie odciąć się.
– Zapewne nie powinienem się spodziewać niczego innego po generale LeMayu. W końcu nazywają go „Bombowym”.
Mawhinney zmarszczył czoło. Jeśli przydomek szefa go bawił, to tego nie okazywał.
George był zdania, że natarczywy, znany ze zwyczaju żucia cygar generał zasługuje na drwiny.
– Podobno palnął kiedyś, że jeśli wybuchnie wojna jądrowa i zostanie przy życiu dwóch Amerykanów i jeden Rusek, to znaczy, że wygraliśmy.
– Nigdy nie słyszałem, by coś takiego mówił.
– Prezydent odrzekł ponoć: „Oby tylko ci Amerykanie byli różnej płci”.
– Musimy być silni! – argumentował zirytowany Mawhinney. – Straciliśmy Kubę, Laos i Berlin Wschodni, grozi nam utrata Wietnamu.
– Co twoim zdaniem możemy zrobić w sprawie Wietnamu?
– Wysłać armię – odparł bez wahania Larry.
– Czy nie mamy tam już tysięcy doradców wojskowych?
– To za mało. Pentagon wielokrotnie zwracał się do prezydenta z prośbą o wysłanie lądowych jednostek bojowych. Ale on chyba nie ma odwagi.
Niesprawiedliwa ocena dotknęła George’a.
– Prezydentowi nie brakuje odwagi.
– W takim razie dlaczego nie uderzy na komunistów w Wietnamie?
– Nie sądzi, byśmy mogli wygrać.
– Powinien posłuchać doświadczonych i znających się na rzeczy generałów.
– Czyżby? To oni podpowiedzieli mu, by wsparł idiotyczną inwazję w Zatoce Świń. Jeśli generalicja jest taka doświadczona i oblatana, to czemu nie ostrzegła prezydenta, że desant kubańskich uchodźców nie ma żadnych szans powodzenia?
– Kazaliśmy mu wysłać osłonę lotniczą…
– Wybacz, Larry, ale sens tej operacji polegał na tym, by uniknąć wikłania w nią Amerykanów. Ale gdy tylko okazało się, że spaliła na panewce, Pentagon zapragnął wysłać w bój marines. Bracia Kennedy podejrzewali was o to, że zadaliście im podstępny cios. Wciągnęliście prezydenta w inwazję skazaną na klęskę tylko po to, by nakłonić go do wysłania amerykańskich wojsk.
– To nieprawda.
– Może, teraz jednak prezydent uważa, że w ten sam sposób chcecie go wplątać w Wietnam. I jest zdeterminowany, by nie dać się wykołować po raz drugi.
– No dobrze, więc ma do nas pretensje o Zatokę Świń. Ale poważnie, George, czy to jest powód, by oddać komuchom Wietnam?
– Będziemy musieli podpisać protokół rozbieżności.
Mawhinney odłożył sztućce.
– Masz ochotę na deser? – Przed chwilą uświadomił sobie, że marnuje czas: George nigdy nie zostanie sojusznikiem Pentagonu.
– Nie, dzięki – odparł George. Przyszedł do urzędu prokuratora generalnego po to, by walczyć o prawa swoich dzieci, o to, by mogły dorastać jako pełnoprawni Amerykanie. Z komunizmem w Azji niech walczy kto inny.
Mawhinney zamachał do kogoś ręką; wyraz jego twarzy się zmienił. George obejrzał się i doznał szoku.
Jego rozmówca machał do Marii Summers.
Nie dostrzegła go. Odwróciła głowę do towarzyszki, białej dziewczyny w zbliżonym wieku.
– Czy to Maria Summers? – spytał George.
– Taaak.
– Znasz ją.
– Jasne. Studiowaliśmy razem prawo w Chicago.
– Co ona porabia w Waszyngtonie?
– To zabawna historia. Ubiegała się o posadę w biurze prasowym Białego Domu i ją odrzucono. Potem wybrana osoba się nie sprawdziła, a Maria była kandydatką numer dwa.
George’a przeszył dreszcz radości. Maria w Waszyngtonie – na stałe! Postanowił, że zanim wyjdzie z restauracji, musi z nią porozmawiać.
Przyszło mu na myśl, że może zdoła wyciągnąć więcej od Mawhinneya.
– Chodziliście ze sobą w czasie studiów?
– Nie, umawiała się tylko z kolorowymi chłopakami, i to z niewieloma. Nazywano ją górą lodową.
George nie potraktował tych słów jako niepodważalnej prawdy. Zdaniem niektórych mężczyzn każda dziewczyna, która mówi „nie”, to góra lodowa.
– Miała kogoś wyjątkowego?
– Był jeden gość, z którym chodziła mniej więcej rok, ale ją rzucił, bo nie chciała mu dać.
– Nie dziwię się – rzekł George. – Maria pochodzi z rodziny o surowych zasadach.
– Skąd o tym wiesz?
– Byliśmy razem na pierwszym Rajdzie Wolności. Trochę z nią pogadałem.
– Ładna jest.
– Bez wątpienia.
Podzielili się rachunkiem pół na pół. W drodze do wyjścia George przystanął obok stolika Marii.
– Witaj w Waszyngtonie.
Uśmiechnęła się do niego ciepło.
– O, cześć, George. Zastanawiałam się, kiedy na siebie wpadniemy.
– Cześć, Mario – odezwał się Larry. – Właśnie opowiadałem George’owi, jak to w Chicago nazywali cię górą lodową. – Parsknął śmiechem.
To była typowa męska odzywka, nic szczególnego, lecz Maria się zarumieniła.
Larry wyszedł, ale George został.
– Przykro mi z powodu jego słów. I wstydzę się, że je usłyszałem. To było chamskie.
– Dziękuję – odparła Maria, po czym wskazała ręką koleżankę. – Poznaj Antonię Capel, ona także jest prawniczką.
Antonia sprawiała wrażenie osoby poważnej i nieco wyniosłej. Była szczupła, a włosy zaczesała do tyłu w surowym stylu.
– Miło mi cię poznać – rzekł George.
Maria zwróciła się do Antonii:
– George’owi złamano rękę, kiedy bronił mnie w Alabamie przed segregacjonistą uzbrojonym