Krawędź wieczności. Ken FollettЧитать онлайн книгу.
Rebecca wcale nie była gotowa. Czuła przerażenie.
– Cholera, pewnie, że tak – odparła.
– Tygrysica z ciebie.
Wspięli się na dach komórki sięgający do piersi. Ich miękkie buty nie robiły wiele hałasu.
Bernd oparł się łokciami o krawędź płaskiej przybudówki i dźwignął się. Ułożywszy się na brzuchu, wyciągnął ręce w dół i wywindował Rebeccę. Stanęli na dachu. Poczuła, że są widoczni jak na dłoni, lecz rozejrzawszy się, dostrzegła tylko jedną daleką postać w głębi cmentarza.
Następny etap wspinaczki był przeraźliwie trudny. Bernd oparł kolano na parapecie, lecz ten okazał się wąski. Na szczęście zasłony zaciągnięto, więc jeśli w środku ktoś był, to niczego nie mógł widzieć, chyba że usłyszałby szmer i podszedł do okna, by zbadać jego źródło. Z pewnym trudem Bernd umieścił na parapecie drugie kolano. Oparłszy się ręką o ramię Rebekki, zdołał stanąć prosto. Teraz, stojąc mocno na wąskim parapecie, pomógł jej się wspiąć.
Uklękła na występie i starała się nie patrzeć w dół.
Bernd wyciągnął rękę i dotknął spadzistego dachu stanowiącego następny etap wspinaczki. Nie mógł się na niego dostać z miejsca, w którym stał, gdyż nie było się czego uchwycić poza krawędzią dachówki. Już wcześniej omówili tę kwestię. Rebecca, wciąż w pozycji klęczącej, przygotowała się na przyjęcie obciążenia. Bernd postawił stopę na jej prawym ramieniu. Dla zachowania równowagi, trzymając się krawędzi dachu, oparł na niej ciężar całego ciała. Zabolało ją, ale wytrzymała. Po chwili lewa stopa Bernda znalazła się na jej lewym ramieniu. Ciężar był równo rozłożony i mogła go przez kilka chwil utrzymać.
Sekundę później Bernd przełożył nogę nad krawędzią dachu i przetoczył się.
Rozłożył się, by opierać się o dach jak największą powierzchnią ciała, a potem wyciągnął ręce w dół. Odzianą w rękawicę dłonią chwycił kołnierz płaszcza Rebekki, ona zaś złapała go za ramię.
Nagle zasłony się rozsunęły i Rebecca ujrzała twarz kobiety spoglądającej na nią z odległości kilkunastu centymetrów.
Nieznajoma krzyknęła.
Bernd z wysiłkiem dźwignął Rebeccę, aż zdołała przełożyć nogę nad krawędzią spadzistego dachu, a następnie podciągnął ją w bezpieczniejsze miejsce.
Jednakże oboje utracili przyczepność i zaczęli się zsuwać.
Rebecca rozłożyła ręce i przycisnęła dłonie w rękawicach do dachówek, Bernd zrobił to samo. Mimo to dalej się zsuwali, powoli, lecz nieubłaganie. Naraz podeszwa tenisówki Rebekki oparła się o żelazną rynnę. Nie było to pewne oparcie, ale wytrzymało i oboje znieruchomieli.
– Co to był za krzyk? – spytał z niepokojem Bernd.
– Z wewnątrz zobaczyła mnie jakaś kobieta. Nie sądzę, by usłyszał ją ktoś na ulicy.
– Ale może podnieść alarm.
– Nic na to nie poradzimy. Idźmy dalej.
Gramolili się bokiem po spadzistym dachu niczym kraby. Domy były stare i niektóre dachówki popękały. Rebecca starała się nie opierać całym ciężarem na rynnie, której dotykała stopami. Posuwali się nieznośnie powoli.
Wyobraziła sobie rozmowę nieznajomej kobiety z mężem. „Jeśli nic nie zrobimy, oskarżą nas o współudział. Możemy powiedzieć, że spaliśmy twardo i niczego nie słyszeliśmy, ale pewnie i tak nas aresztują. A nawet jeśli wezwiemy policję, mogą nas zgarnąć, bo będziemy podejrzani. Kiedy się coś dzieje, aresztują wszystkich w okolicy. Najlepiej będzie, jeśli udamy, że o niczym nie wiemy. Zaciągnę zasłony”.
Zwykli ludzie unikali wszelkiego kontaktu z policją, lecz nieznajoma kobieta mogła nie być kimś zwykłym. Jeśli ona lub jej mąż należeli do partii, mieli dobrą posadę i przywileje, nie musieli się aż tak obawiać nękania przez policję, to zaś oznaczało, że bez wątpienia wszczęliby alarm.
Jednak mijały sekundy, a Rebecca nie słyszała żadnego poruszenia. Może jej i Berndowi się upiekło.
Dotarli do załomu dachu. Oparłszy stopy na przeciwległych stronach, Bernd zdołał wspiąć się wyżej i oprzeć ręce na krawędzi. Uzyskał bezpieczniejsze oparcie, lecz narażał się na to, że policjanci na ulicy zauważą palce jego ciemnych rękawic.
Zmienił kąt poruszania się i czołgał się dalej, z każdą sekundą przybliżając się do Bernauer Strasse i wolności.
Rebecca podążała za nim. Zerknęła przez ramię: chciała wiedzieć, czy ktoś ich dostrzegł. Ubiory w ciemnych kolorach nie rzucały się w oczy na tle szarych dachówek, lecz nie zapewniały niewidzialności. Czy ktoś obserwuje? Widziała podwórza kamienic oraz cmentarz. Ciemna sylwetka, którą dostrzegła przed minutą, mknęła teraz od kaplicy ku bramie cmentarza. Jej żołądek wypełnił strach ciężki niczym ołów. Czyżby ktoś ich wyśledził i postanowił zawiadomić policję?
Na chwilę Rebecca spanikowała, lecz naraz uprzytomniła sobie, że zna tę sylwetkę.
– Walli? – szepnęła.
Co on, u diabła, wyprawia? Najwyraźniej szedł za nią i Berndem. Ale w jakim celu? I dokąd mu tak spieszno?
To było bardzo niepokojące.
Dotarli do tylnej ściany budynku mieszkalnego przy Bernauer Strasse.
Okna były zabite deskami. Bernd i Rebecca rozważali, czy włamać się do środka, a następnie przedostać się przez następną blokadę od frontu, lecz doszli do wniosku, że byłoby to zbyt hałaśliwe, czasochłonne i trudne. Stwierdzili, że łatwiej będzie przejść górą.
Krawędź dachu, na którym się znajdowali, była na poziomie rynien przyległego budynku, mogli więc łatwo przejść z jednego dachu na drugi.
Od tej chwili będą wyraźnie widoczni z poziomu bocznej uliczki, gdzie ustawili się wartownicy z pistoletami maszynowymi.
Zbliżała się najniebezpieczniejsza chwila przeprawy.
Bernd wczołgał się po dachu na szczyt, usiadł na nim okrakiem, a potem wszedł na wyższy dach budynku mieszkalnego i skierował się ku górze.
Rebecca podążała za nim, dysząc ciężko. Miała poobcierane kolana, ramiona bolały ją w miejscach, na których stanął stopami Bernd.
Usiadłszy okrakiem na niższym dachu, zerknęła w dół. Znajdowała się niebezpiecznie blisko policjantów. Ci zaś właśnie zapalali papierosy. Gdyby któryś uniósł głowę, wszystko byłoby stracone. Ona i Bernd stanowili łatwe cele dla automatów.
Jednakże od wolności dzieliło oboje zaledwie parę kroków.
Przygotowała się, by przeczołgać się na następny dach. Coś poruszyło się pod jej lewą stopą. Tenisówka obsunęła się, a wraz z nią Rebecca. Wciąż siedziała okrakiem i uderzyła się boleśnie w krocze. Wydała zduszony krzyk i pełna straszliwego lęku, na chwilę znieruchomiała w odchylonej pozycji. Potem odzyskała równowagę.
Niestety, luźna dachówka, sprawca kłopotu, zsunęła się z dachu, przetoczyła przez rynnę i z rozgłośnym trzaskiem rozprysła się na ulicy.
Gliniarze usłyszeli hałas i spojrzeli na chodnik.
Rebecca zamarła.
Policjanci rozglądali się. Za chwilę połapią się, że dachówka musiała spaść z dachu, i spojrzą w górę. Jednak zanim to zrobili, jeden został trafiony kamieniem.
–