Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta JadowskaЧитать онлайн книгу.
szpilkami modliszek, potraktowałam to dość osobiście. A jeśli dodać do tego, że zostawiono je na progu mojej mety w realnym świecie, całość zaczynała wyglądać umiarkowanie różowo. Czy ktoś kolejny raz rozpoczął sezon polowań na mnie i zapomniał mi o tym wspomnieć?
Wciąż myślałam o tym, jak w to wszystko wpasowuje się Robin. Musieliśmy porozmawiać, ja i mój rzekomy partner. Zbyt często nawiedzał moje spiskowe fantazje, bym czuła się swobodnie z tym, że nie wiedziałam o nim nic, poza tym, że jego biogram dostarczony przez Irenę był totalnym gównem. Ale najpierw musiałam coś jeszcze sprawdzić. I zastanowić się, co mówiło o mnie to, że gdzieś w głębi duszy rozważałam wyprawienie tym owadom pogrzebu. Skoro jednak nie miałam czasu, by grzebać je w parku w pudełku po butach, spakowałam je do torebki strunowej i dokładnie obejrzałam resztę bukietu w poszukiwaniu tropu. Trzydzieści osiemdziesięciocentymetrowych róż z przybraniem… to nie była tania groźba.
Kobieta pracująca w kwiaciarni pamiętała zamówienie na trzydzieści róż. Wyjaśniłam, że mam cichego wielbiciela, ale ponieważ zamiast czekoladowego serduszka szarpnął się na taki prezent, czuję się nieco zobligowana, by go poznać i wynagrodzić. Przyznała mi rację, bo hej, tak się starał! Nie potrafiła mi niestety pomóc w kwestii tożsamości ofiarodawcy, gdyż zapłacił gotówką, nie skorzystał też z kuriera, więc nie musiał wypełnić druczku… Mogła mi go tylko opisać, bo wbił jej się w pamięć. Wysoki, przystojny, i choć nie gustowała nigdy w rudzielcach, ten wyglądał jak model najnowszej kolekcji Bytomia – długie włosy i lekki zarost, popielaty gajer z kamizelką… no ciasteczko po prostu. I jeśli go nie chcę, mogę go jej oddać. Zapewniłam, że będę pamiętać, że jest następna w kolejce.
Wyszłam z kwiaciarni i odetchnęłam świeżym powietrzem. Gęsty aromat róż i lilii wypełniający sklep przyprawił mnie o ból głowy. Pocierając skronie, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek na swojej drodze spotkałam rudego przystojniaczka z upodobaniem do garniturów. Robin miał włosy gdzieś na granicy brązu i kasztanu, ale kwiaciarka wyraziła się jasno, ten, kto kupił u niej kwiaty, był jaskrawym rudzielcem z długimi do połowy pleców gładkimi włosami w kolorze ognia. Opisywała je z takim zachwytem, że musiałam jej uwierzyć. W otchłani pamięci nie znalazłam jednak żadnego rudzielca. Byłam w punkcie wyjścia. Czyli zostawało mi pudło i jego zawartość – miałam nadzieję, że zdradzi nam więcej niż zauroczona kobieta.
Nie miałam ochoty na zakradanie się do Warsa szczeliną. W realnym mieście mogli podróżnika czekać w najgorszym wypadku ciekawscy przechodnie, w alternatywnym – kreatury wszelkiej maści, bo energia szczelin wabiła je mocą. Pokonywałam na Ślicznotce most Poniatowskiego, bez zwłoki zmierzając do bramy. Motocykl zdecydowanie ucierpiał podczas starcia z wilkołakiem. Silnik odpalił dopiero po dłuższej chwili i co jakiś czas pokasływał jak astmatyczna miłośniczka kotów. Nie brzmiało to dobrze i Aleks z całą pewnością najpierw mnie opieprzy, że skalałam doskonałość jego dzieła, a dopiero potem upewni się, że wilkołak przy okazji nie uszkodził mnie.
Chciałam się jak najszybciej dowiedzieć, czy Karma wygrzebała coś na Robina. A także kto, u diabła, wysłał mi truchła modliszek. I czy wczorajszy atak wilkołaka był tylko przypadkiem. Uznałam, że bezpieczniej będzie zostawić motocykl u Aleksa – jeśli znów miałabym zwiewać przed zamachowcami, musiałam liczyć na mój sprzęt, bez konieczności trzymania kciuków, by i tym razem się udało. Nie mam dwóch palców u rąk, nie mogłam sobie pozwolić na blokowanie dwóch kolejnych.
Nie zwolniłam, nawet wypowiadając zaklęcie otwierające bramę. To akurat było coś, co warto trenować – znałam takich, którzy do aktywacji zaklęcia potrzebowali minuty. Mnóstwo czasu, jeśli ktoś cię ściga i, dajmy na to, strzela. Dlatego wolałam ryzykować, ćwicząc szybkie aktywowanie magii bramy, niż wciąż być na etapie zsiadania z motocyklu, wypowiadania zaklęcia i czekania, aż magia zadziała.
Pojechałam prosto do Aleksa. Było dla niego za wcześnie, ale znałam kod alarmu do garażu. Zaparkowałam Ślicznotkę przy stacji diagnostycznej i przyczepiłam do baku karteczkę z wiadomością: „COŚ stuka i kaszle. To czerwone i lepkie to krew. Nie moja. Skopałam mu dupę za skalanie twego dzieła. Wpadnę później. Twa uniżona sługa – N”. Niewykluczone, że kiedy to przeczyta, zadzwoni z awanturą, bo kiedy szło o stan zdrowia jego maszyn i mój (po równo), poczucie humoru czasem Aleksa zawodziło. Jakby nie spotkała mnie wystarczająca kara – musiałam poruszać się po Warsie pieszo. W garażu stał jeszcze Brzydal, ale skoro planowałam zajrzeć do Dzielnicy Cudów, nie było sensu go zabierać.
Zgarnęłam opakowane w papierową torbę pudło z kwiatami i modliszkami i skierowałam się do Zamku Karmy. Nieco okrężną drogą, by rzucić okiem na mój dom. Chciałam się upewnić, czy wciąż stoi, czy kręgi działają, czy idiota odpuścił, czy wciąż czeka na ślad życia – ot, podstawowe kwestie bezpieczeństwa.
Poranny ruch na ulicach Warsa jest całkiem inny niż w realnym mieście. Może dlatego, że mało który z mieszkańców miasta alternatywnego śpieszył się do pracy na ósmą czy dziewiątą. Miasto zasypiało nad ranem i teraz przewracało się raczej na drugi boczek, niż wylegało na ulice.
Witryny sklepów i barów, gdy spoglądało się na nie przez opuszczane metalowe żaluzje, sprawiały wrażenie smętnych i niezbyt gościnnych. Pojedyncze samochody zastawiające krawężniki wyglądały jak eksponaty z planu zdjęciowego Mad Maxa. Było za wcześnie nawet na gazeciarzy. A jednak naprzeciwko Kna Świt, czyli miejscówki Karmy, zobaczyłam niezupełnie przypadkowego przechodnia. Na miłość bogów, przyjechał na rowerze! Czy ten ciołek naprawdę miał życzenie śmierci, czy był takim chojrakiem, że miał głęboko w czterech literach to, jak kształtuje się jego wizerunek w oczach konkurencji? I jak, do kurwy nędzy, tu trafił? Miałam go serdecznie dosyć, zresztą tak jak wszystkich tych pytań, na które chciałam wreszcie mieć odpowiedź. Zaszłam mu drogę i oparłam podkuty but o jego przednie koło, przytrzymując rower w miejscu.
– Co ty tu, kurwa, robisz? – zapytałam.
– Szukałem cię! – powiedział.
Uśmiechnął się tak szczerze i radośnie, że po prostu mu przywaliłam. Odruch bezwarunkowy, nic na to nie poradzę. Zanim się otrząsnął, poprawiłam, tak że osunął się po ścianie. Odepchnęłam jego dwukołowiec i złapałam go, nim grzmotnął o chodnik. Nie z troski, ale dlatego, że dźwignięcie go z ziemi byłoby bardziej niewygodne. Przykucnęłam, by przerzucić go sobie przez ramię. Był w cholerę cięższy, niż mogłam się spodziewać, i za długi, by dało się go nieść komfortowo. Poprawiłam chwyt, gdy zaczął mi się zsuwać z barku, i przeszłam przez ulicę, prosto do bocznego wejścia do budynku Kna Świt. Opierając ciało Robina o ścianę i asekurując kolanem pudło, które próbowałam utrzymać pod pachą, sięgnęłam do guziczka domofonu. Słuchając przeciągłego dźwięku komunikatora, pomyślałam, że jestem jak dostosowana do Warsa wersja Matki Polki – matka Polka zabójczyni. Zamiast siaty z zakupami – zabezpieczone dowody, zamiast wrzeszczącego trzylatka – nieprzytomny facet przerzucony przez ramię. Oto ja, ikona Warsa, patronka Zakonu Cieni, kto użali się nad moim losem i kręgosłupem? Domofon zaskrzeczał.
– Czego? – powitało mnie przyjazne burknięcie Karmy.
O to, że nie spała, byłam spokojna – nie miała tego w zwyczaju. Jej mało uprzejma osobowość stanowiła moim zdaniem wynik syndromu żołnierzy Napoleona. Gdy przeprowadzano na nich doświadczenia, już po kilku bezsennych nocach popadali w depresję, a potem płynnie poddawali się agresji. Karma ten etap przedłużyła o kilka lat. I któregoś dnia po prostu zacznie zabijać. Nie widzę innej możliwości.
– Potrzebuję wejścia do schronu i dokładnego sprawdzenia obiektu – powiedziałam.
– Masz go tam?
– Nie inaczej.
– Podjedź do rampy – mruknęła i słowo daję, słyszałam cień uśmiechu