Dziewczyna z Dzielnicy Cudów. Aneta JadowskaЧитать онлайн книгу.
sobie znacznie lepsze życie niż to, jakie miał mu do zaoferowania Zakon Cieni, więc nie zamierzałam puścić pary na jego temat. To moja wina, to, że wszyscy nie żyją. Nie zabiłam ich, wbrew temu, co sądzą moi koledzy z pracy, z Ireną na czele. Ale przyjęłam robotę, której nigdy nie powinnam na siebie wziąć. Zgubiłam się wystarczająco, by uczynić swoim wrogiem kogoś, kto był kiedyś moim najlepszym przyjacielem, być może miłością mojego życia. Ona i jej przyjaciele zabili moich ludzi w obronie własnej. Racja była po ich stronie, jednak Zakon widział to inaczej. Gdyby jego członkowie dowiedzieli się, co dokładnie wydarzyło się na wsi trzy lata temu, pomściliby swoich dla zasady, zabijając moją dawną przyjaciółkę tylko po to, by postawić kropkę nad i. Nie zamierzałam do tego dopuścić, dlatego dopilnowałam, by jakikolwiek elektroniczny czy papierowy ślad tamtej akcji przepadł. Nawet Irena nie znała dość szczegółów. Zlecenie zostało opłacone dużą sumką i mogła podejrzewać, że zamieszany był w nie ktoś z Niebieskich lub Piekielników ze względu na wysoki stopień zagrożenia. Tylko tyle. Pytała mnie wiele razy, co się wtedy wydarzyło. Zasłaniałam się klauzulą poufności w umowie z wymagającym klientem. Plotki na korytarzach Zakonu mnożyły się i rosły, po trzech latach osiągając już rozmiar nosorożców. A nosorożce można lekceważyć, jeśli nie zaczynają szarżować.
Od jakiegoś czasu nikt z Zakonu nie garnął się, by iść ze mną na robotę. Nie przeszkadzało mi to, skoro i ja nie garnęłam się, by mieć kogokolwiek za swoimi plecami. Przeszkadzało to Matce i tym, którym z zasady przeszkadzało wszystko, co mogło wkurzyć Irenę. W górnych piętrach piramidy zawsze kręcili się marzyciele pragnący awansiku i dostania się na sam szczyt. Przez lata, spędzone przez Irenę na fotelu szefa, wielu z ochotników na jej stołek skończyło jako aniołek na czubku choinki – nadzianych na pal i robiących za przykład dla kolejnych potencjalnych kandydatów.
Nikt w Zakonie nie wiedział, że Irena jest moją matką. I gdybym kiedyś zwróciła się do niej per mamusiu, nie byłoby to drwienie ze stanowiska. Oczywiście nie byłam tak głupia, by spróbować. Nie zaszkodziłabym Matce, ale sobie na pewno. Irena chlubiła się tym, że nie ma słabych punktów.
Poza mną.
Do dziś wypomina mi, że dałam się porwać, torturować, okaleczyć, a tym samym pozwoliłam, by mój ojciec w dyskusji z nią miał ostatnie słowo. Nie żeby ją poruszyło to, co mi zrobił, czy skłoniło do szukania zemsty – bądźmy poważni: skoro nie zdołałam się ochronić przed moim starszym niż kurz, potężniejszym niż tornado i szalonym bardziej niż Kapelusznik ojcem, to znaczy, że ją zawiodłam i mam szczęście, że sama mnie nie dobiła, kiedy doczołgałam się do jej legowiska. Irena nienawidzi słabości. W jej oczach byłam słaba jak mysz po kąpieli we wrzątku. Gdyby któryś z jej obecnych przeciwników odwalił numer na miarę Ernsta Szalonego, porwał mnie, odkrawał po kawałku i wysyłał jej w małych paczuszkach, wytrąciłoby ją z równowagi nie to, co mnie spotkało, ale to, że znał jej adres domowy. Nawet moja wiedza o tym jest dla niej niczym drzazga pod paznokciem.
Irena miała swoich przeciwników. Takich, którzy dysponowali władzą wystarczającą, by nie zdołała ich zatopić, albo takich, z którymi może i zawarła rozejm, ale ponieważ polityka w Zakonie jest kwestią zmienną jak polska pogoda w marcu, to nie miała pewności, że to rozejm trwały. Nie wiedzieli o moim pokrewieństwie z Ireną, zwaną na korytarzach Zakonu Carycą, ale wiedzieli, że wokół mojego folderu z raportami coś śmierdzi. Za dużo dymu i plotek. Ponieważ Irena nic ze mną nie robiła, sprawa wydawała się jeszcze bardziej podejrzana. I dlatego właśnie coś zrobiła. Dostałam partnera.
Partnerstwo opiera się na zaufaniu. Nawet gdybym potrafiła zaufać komuś, kogo dopiero poznałam, nie potrafiłabym zaufać wybrankowi Matki. Był jej szpiegiem, jej pieszczoszkiem albo miał mnie sprzątnąć. Nie widziałam szans na inne, bardziej pokojowe rozwiązanie. I znów, żadna z tych opcji nie stanowiłaby nowości, miałyśmy to już za sobą. Zabijałam, okaleczałam albo odstręczałam każdego potencjalnego partnera, nim minął miesiąc próby. Ale tym razem przydział nie był na próbę. Puściłam wiązankę przekleństw. Albo dogadam się z moim nowym partnerem, albo „zostanę uznana za niestabilny element niepożądany”. Pięknie.
– Co jest, mała? – usłyszałam głos Aleksa.
Przyglądał mi się z ramionami zaplecionymi na piersi. Nozdrza mu drżały, jakby właśnie wywąchiwał kłopoty. Jego twarz wyglądała jak wyciosana z kamienia. Była pobrużdżona i wyrazista, i zacięta. Krótka broda i włosy sięgające ramion, związane rzemykiem w krzywy kucyk, kiedyś prawie czarne, dziś więcej niż przyprószone siwizną – taką, która pojawia się w ciągu jednej nocy. Zawdzięczał ją temu samemu typowi, który i mnie przyprawi któregoś dnia o siwiznę. Właśnie to nas połączyło. Nienawiść. Od tego czasu zbudowaliśmy relację o zdrowszych podstawach.
– Nic, z czym sobie nie poradzę, staruszku. – Uśmiechnęłam się, widząc, że skrzywił się, słysząc to słowo.
Aleks nie był stary. Poznałam go dokładnie dziewięć lat temu, jako krzepkiego czterdziestolatka, proszącego się o guza tak wytrwale, że go znalazł. Kawał chłopa, dobrze ponad metr osiemdziesiąt, napakowany testosteronem i mięśniami, spędzał większość czasu na rozróbach w barach motocyklowych, piciu i zabawie. Brał zlecenia na boku, gdy brakowało mu kasy, ale nie przywiązywał się do miejsca, ludzi czy źródeł dochodu. Dlatego dał się wynająć Dorze Wilk, kiedy szukała sojuszników do odbicia mnie z łap ojca. Zebrała więcej niż dwudziestu zakapiorów, za którymi nikt nie płakałby, gdyby nie wrócili z akcji zapowiadającej się na przegraną. Albo dysponowała darem przekonywania, albo co najmniej paru z nich pozwoliła zajrzeć sobie pod bluzkę, bo kasy z całą pewnością nie miała. Nie miała też planu. Po prostu wpadli jak ogary piekielne do skorupy starej fabryki, w której Ernst Szalony mnie przetrzymywał.
Nie sądziłam, że przyjdzie odsiecz. Byłam poobijana, przywiązana do krzesła, zakrwawiona. Ernst nie próżnował – moje małe palce u obu rąk, gładko odcięte sekatorem, zapakowane w dekoracyjne pudełeczka, w jakich zwykle się wręcza biżuterię, dotarły już do Ireny, ale ona nie zamierzała nic z tym robić. Podobno liczyła, że przy całym swoim szaleństwie Ernst zrozumie okropieństwo swojego postępku i zryje mu to banię. Jakby cokolwiek jeszcze pozostało do zrycia.
Nagle do pomieszczenia wtargnęło stado wrzeszczących samców i rzuciło się na Ernsta i jego ludzi. Mieli przewagę liczebną, ale nie jakościową. Ernst był koszmarem pól bitwy, a jego najemnicy warci wyśrubowanych honorariów, które im płacił, i gotowi umierać dla dziarskich dziewic i wina w Valhalli. Ale nawet oni nie poradzili sobie błyskawicznie z motocyklistami z bronią palną, maczetami i łańcuchami. Zajęło im to dziesięć, może piętnaście minut. W tym czasie Dora dopadła do mnie i odwiązała od krzesła. Nie wiem, jakim cudem udało nam się stamtąd wyjść w jednym kawałku – no, mnie prawie w jednym. Faceci byli zbyt zajęci okładaniem się i wywarkiwaniem do siebie gróźb karalnych i obietnic złamania każdego seksualnego tabu w okolicy, by zauważyć dwie wymykające się dziewczyny.
Byłam w kiepskim stanie. Potem stało się coś jeszcze gorszego i na kilkanaście godzin zupełnie straciłam kontakt z rzeczywistością. A później zawlekłam swój poobijany tyłek do fabryki. Musiałam zobaczyć, jak się to skończyło. Jakaś część mnie naprawdę miała nadzieję, że dopadli Ernsta i jego nadgryzione przez robale ciało czeka na mnie gdzieś w fabrycznych halach. Znalazłam mnóstwo trupów ściełających gęsto podłogę i schody. Niestety żaden z nich nie był Ernstem.
Już wychodziłam, kiedy usłyszałam jęk. Podążając za tym dźwiękiem, dotarłam do okna, za którym dostrzegłam trzymające się na słowo honoru stalowe schody przeciwpożarowe. Metal jęczał, kiedy rosły naprężenia, a wiatr obijał o parapet wyrwanym ze ściany prętem mocującym. Konstrukcja schodów zmieniła się w kłębowisko ostrych krawędzi i skłębionych płaszczyzn. Właśnie stamtąd dochodziły odgłosy. Gdy przyjrzałam się dokładniej, zauważyłam strużki wciąż świeżej