E.E.. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
powstrzymując łzy. Artur zmieszał się. – Tak właśnie powiedziała: „Wiewiórko” – powtórzyła pani Schatzmann.
Kiedy to usłyszała, siedząc przy stoliku do kart w dusznym mroku salonu Eltznerów, zrobiło jej się słabo. Nie mogła uwierzyć w istnienie tu, w tym cudzym domu słowa „Wiewiórko”. A jednak Erna wymówiła je po raz drugi.
Zebrani poruszyli się skonsternowani, ale kiedy zobaczyli twarz pani Schatzmann, zrozumieli, że to słowo było przeznaczone tylko dla niej. Potem blada Erna z zamkniętymi oczami usiadła i powiedziała ochrypłym głosem kilka zdań. Robiła przy tym takie gesty jak Gustaw. Poznał to doktor Löwe i pani Eltzner.
– Wiewiórko – powiedział Gustaw-Erna – nic mnie nie boli. Nie wiem, gdzie jestem. Wszystko jest podzielone. Nie wiem, gdzie jest moja fajka.
Tyle mniej więcej powiedział i zaraz zniknął z bladej twarzy Erny. Potem nastąpiły potoki słów, ale pani Schatzmann już nic nie rozumiała. Odwróciła się do Teresy Frommer, która na twarzy miała wypisany strach. Padały jakieś obce, niezrozumiałe słowa. Widać było, że to wyczerpuje Ernę. Pani Eltzner chciała, żeby przerwano seans. Frommer porozumiał się wzrokiem ze swoją siostrą. Przerwano krąg i doktor Löwe podszedł do dziewczyny, aby zbadać jej puls. Frommer zatrzymał go, mówiąc, że nie wolno dotykać medium. Erna powiedziała jeszcze coś o córkach, „ujrzysz me córki”, coś w tym rodzaju, a potem resztki słów ją zakrztusiły. To był koniec.
– Arturze, ona miała z nim kontakt! Skąd mogła wiedzieć, że Gustaw nazywał mnie kiedyś Wiewiórką? On nie umarł!
– On umarł, mamo.
– Więc co to było? – krzyknęła pani Schatzmann.
Artur wstał i założywszy ręce do tyłu, zaczął przemierzać pokój.
– Mamo, nie wierzę w duchy, wybacz mi – powiedział. – To, co dzieje się na takich seansach, nie ma związku z duchami. Ludzie uruchamiają swoją pamięć, doświadczenia, działa sugestia i autosugestia, a może nawet jakiś rodzaj hipnozy. Może coś w rodzaju przekazywania myśli, ale to jest tylko hipoteza, nic pewnego. Nie powinnaś tam chodzić, mamo.
Pani Schatzmann ukryła twarz w dłoniach.
Artur Schatzmann
W 1908 roku Artur Schatzmann o mało nie musiał zrezygnować ze studiów, ponieważ okazało się, że po śmierci ojca oboje z matką stali się nagle ubodzy.
Najpierw musieli zamienić swoje duże mieszkanie przy Kaiserstrasse na mniejsze i brzydsze po drugiej stronie Odry. Teraz Artur miał na uniwersytet kilka minut drogi – dojście do mostu i przejście go – jednak stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że będzie musiał zacząć chodzić w inną stronę, do pracy, żeby utrzymać matkę i siebie.
Lecz Artur Schatzmann, nieodrodny syn Gustawa Schatzmanna, nauczyciela literatury niemieckiej w Gimnazjum Świętego Marcina, uparty i konsekwentny, postanowił walczyć. Wystąpił natychmiast do władz uniwersytetu o pomoc finansową i załączył do podania kilka stron rękopisu, na których formułował swoje pomysły co do przyszłych badań i błyskotliwe, ozdobione ogólnikami hipotezy. Zredagował swój tekst tak, żeby nie drażnić konserwatywnych umysłów panów profesorów, ale przekonywająco, w głębi duszy bowiem zawsze wierzył, że będzie wielkim uczonym.
Pewność tę zaszczepił mu ojciec, stawiając za wzór Harveya, Pasteura, Kocha, a także, i może przede wszystkim – Goethego. Poczucie naukowego posłannictwa pielęgnowała w młodym Schatzmannie także matka, zakochana w synu, jak tylko bywają matki jedynaków. Artur widział więc siebie jako kogoś zupełnie innego niż reszta jego rówieśników. Tamci wydawali mu się dwuwymiarowi, bez głębi, bez zdolności refleksji i stawiania dociekliwych pytań, z których tak dumni są ojcowie. Mając dwadzieścia pięć lat, postrzegał innych jak dziecko, które nie przyznaje zjawiskom otaczającego go świata żadnej autonomii.
Dlatego też Artur Schatzmann, badając fizjologię mózgu, nie zajmował się ludźmi. Interesował go sam mózg jako maszyna, jako zamknięta w sobie doskonałość, jako instrument, jako wyzwanie.
Zaczynał ostatni rok studiów i był w trakcie tych badań. Miał też pomysł na genialną pracę dyplomową. Chciał być słynnym fizjologiem, który za pomocą skalpela szuka praw rządzących życiem człowieka. Kiedy to postanowił, już się właściwie nim stał. Już był słynnym Arturem Schatzmannem, którego wizję nosił w sobie. Już siebie określił i nazwał. Teraz należało tylko szybko przebyć drogę od zamysłu do celu, żeby nie pogwałcić praw czasu, praw przyczyny i skutku.
Kiedy pisał podanie do rektora, był po sześciu latach intensywnych studiów na kierunkach medycznym, filozoficznym, historii naturalnej i chemii. Odbył też dwa długie staże w klinice psychiatrycznej w Lipsku, gdzie uczestniczył między innymi w kilku eksperymentalnych operacjach na otwartym mózgu. To, że do tej pory nie zaproponowano mu pracy na uniwersytecie, wiązało się z kilkoma czynnikami. Po pierwsze, aktywność naukowa Schatzmanna mogła wydawać się jeszcze chaotyczna, „histeryczna” – jak to określił prywatnie jeden z profesorów. Po drugie, Artur ostentacyjnie obnosił się z socjalizującymi poglądami, a po trzecie, miał żydowskie pochodzenie. Gdyby to ująć statystycznie, to okazałoby się, że te trzy cechy predestynują wręcz Artura do dokonania ważnego odkrycia, może nawet do zrobienia przewrotu w wybranej przez niego naukowej dziedzinie. Wprawdzie jego chaotyczność była większa niż roztargnienie na przykład Webera, jego poglądy mniej rewolucyjne niż poglądy Darwina, a jego asymilacja głębsza niż asymilacja Freuda.
Na przełomie wieków, w czasach dojrzewania Artura Schatzmanna, nauka nabierała rozpędu niczym powodziowa fala. Przełamała już ograniczające ją ochronne wały dotychczasowych metod i pchała się teraz naprzód, niszcząc po drodze wszelkie nawyki ludzkiego myślenia. Artur Schatzmann dryfował na tej fali, zataczając kręgi od Kanta po etiologię psychoz, od doboru naturalnego do budowy mózgu. Kiedy pisał podanie o pomoc finansową, obok na biurku leżał rękopis pracy o systemie podwzgórzowo-limbicznym mózgu, jego budowie i roli. Chciał skończyć tę pracę, chciał raz na zawsze dowieść, że z układu tego pochodzą najprawdopodobniej wszystkie emocje, od nienawiści i strachu, poprzez poczucie winy i rozczarowania, aż do miłości i ekstazy. Ta idea urzekała go swoim czystym pięknem płynącym z prostoty i oczywistości i przyprawiała go o taką radość, że miał ochotę jak dziecko śmiać się na głos. Zresztą pozwolił sobie niedawno na wybuch samozadowolenia, kiedy popijając z kolegami „Pod Papirusem”, opowiadał im z aktorskim drygiem o roli podwzgórza w miłości. Było to jego pierwsze spotkanie towarzyskie od śmierci ojca.
Artur potrzebował słuchaczy jak powietrza. Wśród kolegów miał opinię duszy towarzystwa. Podobał się też kobietom, tym wszystkim Gretom i Mariom, które kręciły się zawsze w okolicach winiarni. Ale w domu z hałaśliwego, towarzyskiego kawalera nie zostawało już nic. Był czuły i opiekuńczy wobec matki, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią męża. W domu, przy biurku i wśród książek Gustawa Schatzmanna, stawał się molem książkowym, myślicielem, przyszłą sławą naukową. Grał rolę już dawno przypisaną mu przez rodziców, którą zresztą głęboko akceptował.
Koncepcja systemu podwzgórzowo-limbicznego była jego przepustką do świata nauki, do kariery. Dawała mu ponadto jakąś pewność co do tego, czym jest nasze życie i świat, w którym żyjemy. Mieć pewność – czy nie jest to najważniejsze dla naukowca?
Pewność jest afirmacją. Pewność jest też formą konsumpcji rzeczywistości. To, co zrozumiałe, co stanowi już figurę – jak mówili niemieccy psychologowie – zostaje połknięte przez wiecznie głodny umysł i zużyte do budowy ogromnych budowli z pojęć, systemów i hierarchii.
Pewność była uczuciem nieczęsto doświadczanym przez Artura, ponieważ zbyt wcześnie nauczono go sceptycyzmu, ale kiedy już przychodziła, dawała mu możliwość przeżycia niemal religijnej ekstazy, a jako