Zbrodnia wigilijna. Georgette HeyerЧитать онлайн книгу.
– Przed chwilą powiedziałem Mathildzie, że za nic w świecie nie chciałbym przegapić takiego wydarzenia.
– Mówisz tak, jakby Willoughby miał nam przeczytać jakąś głupiutką, naiwną farsę! – zaoponowała Paula. – A to przecież sztuka wzięta prosto z życia.
– To chyba jest sztuka problemowa, prawda?1 – spytał Mottisfont i roześmiał się bezmyślnie. – Swego czasu panowała wielka moda na takie produkcje. Nat, chyba to pamiętasz?
Mottisfont rzucił pytanie w taki sposób, jakby wręcz błagał o odpowiedź, lecz Nathaniel, który zdawał się nadal żywić urazę do swojego wspólnika, udał, że go nie słyszy.
– Ja nie opisuję problemów – wyjaśnił Roydon trochę zbyt wysokim tonem. – A doskonała zabawa jest ostatnią rzeczą, jaką bym sugerował odbiorcom tej sztuki. Będę natomiast usatysfakcjonowany, jeśli zdołam państwa sprowokować do myślenia.
– Wspaniała autoreklama – skomentował to Stephen. – Nie powinien nam pan jednak sugerować, że chodzi o dzieło, które niekoniecznie potrafimy zrozumieć. Takie zachowanie uważam za niegrzeczne.
Co zrozumiałe, ta cięta riposta wprawiła Roydona w jeszcze większe zakłopotanie. Mocniej się zaczerwienił i zaczął się plątać w grzęzawisku sprostowań i wyjaśnień. Rozparty na sofie Stephen obserwował jego wysiłki z zainteresowaniem uważnego badacza przyrody.
Ocaliło Roydona pojawienie się w salonie Sturry’ego, za którym wszedł także lokaj. Obaj zaczęli bez pośpiechu zbierać naczynia po herbacie. Dla wszystkich było oczywiste, że uwaga Stephena wstrząsnęła i tak już rozedrganą psychiką literata. Paula coś szeptała do Stephena przez kilka przedłużających się minut, Valerie zaś, która czuła się ignorowana, powiedziała, że nie rozumie, o co chodzi w całym tym zamieszaniu. Ujawniając coś, co Mathilda potrafiła określić jedynie jako szósty zmysł, Joseph wyraził przypuszczenie, że sztuka Roydona może się okazać dziełem w wątpliwym guście, ale też zapewnił w imieniu wszystkich, iż osoby, które będą jej słuchać, mają na tyle otwarty umysł, aby się tym nadmiernie nie przejmować.
Nathaniel natychmiast oznajmił, że wcale nie ma otwartego umysłu, jeśli Joseph, używając tego elastycznego określenia, miał na myśli to, iż zdoła przełknąć lubieżne nonsensy, które zdają się dominować we współczesnych sztukach. Przez minutę lub dwie Mathilda łudziła się nadzieją, że Roydon się obrazi i zrezygnuje z czytania swojego tekstu. Lecz choć rzeczywiście widać było u niego oznaki rosnącej złości, potulnie uległ namowom Pauli i Valerie. Obie go zapewniły, niezgodnie z prawdą, że całe towarzystwo nie może się doczekać, kiedy pozna jego dzieło.
Kamerdyner z lokajem się wycofali i przed bohaterem dnia otworzyła się scena. Jeszcze przez chwilę Joseph krzątał się po całym salonie, próbując ustawić sofę i krzesła stosownie do okazji, a Paula, która trzymała pod pachą maszynopis, podała go w końcu Roydonowi, mówiąc, że gdy nastąpi właściwy moment, ona sama bezbłędnie zagra swoją rolę.
Specjalnie dla autora ustawiono osobny stolik i krzesło, zasiadł więc na swoim miejscu, bardzo blady, lecz z wojowniczym zacięciem na twarzy. Chrząknął, Nathaniel zaś przerwał pełną wyczekiwania ciszę, prosząc Stephena o zapałkę.
Ten wyciągnął z kieszeni pudełko i podał je stryjowi, który zaczął przypalać fajkę. Pomiędzy kolejnymi zaciągnięciami ponaglał Roydona:
– No, niechże pan już zaczyna. Na co pan czeka?
– Robaczywe drzewo – zaczął dramatopisarz gardłowym głosem. – Sztuka w trzech aktach.
– Bardzo mocny tytuł – zauważył Mottisfont z uznaniem.
Roydon rzucił mu wdzięczne spojrzenie i kontynuował:
– Akt I. Miejscem akcji jest nieduża sypialnia w trzeciorzędnym pensjonacie. Łóżko ma stelaże z brązu, wysłużone sprężyny, przy stelażu w nogach brakuje dwóch mosiężnych gałek. Dywan jest wytarty, a tapeta ozdobiona różami w treliażach, związanymi niebieskimi wstążkami, w kilku miejscach jest poplamiona.
– Co to są za plamy? – zaciekawił się Stephen.
Roydon, który w ogóle się nad tym nie zastanawiał, popatrzył na niego z niechęcią i odparł:
– Jakie to ma znaczenie?
– Dla mnie nie ma żadnego, ale jeśli ich źródłem jest krew, powinien pan to wyraźnie zaznaczyć. Wtedy moja narzeczona będzie miała powód, żeby stąd wyjść. Jest bardzo wrażliwa.
– Nie, to nie są ślady krwi. To nie jest sztuka tego typu. Tapeta jest po prostu poplamiona.
– Zakładam, że z powodu wilgoci – zasugerowała Maud. – W tekście zabrzmiało to tak, jakby chodziło o jakieś wilgotne miejsce.
Stephen spojrzał na nią drwiąco i powiedział:
– Nie powinnaś, ciociu, robić takich założeń. Przecież nic na ten temat nie usłyszeliśmy.
– Zamknijcie się wreszcie! – zawołała gwałtownie Paula. – Willoughby, nie zwracaj uwagi na Stephena. Po prostu czytaj. A wy wszyscy nastawcie się na odbiór i spróbujcie wchłonąć atmosferę tej sceny; to jest niesamowicie ważne. Kontynuuj, Willoughby!
Roydon jeszcze raz chrząknął.
– W oknach wiszą koronkowe zasłony, jednak przebija przez nie panoramiczny widok na czerwone dachy i kominy. Przy toaletce siedzi rozparta na drewnianym krześle pijana młoda kobieta. Z oparcia jedynego fotela zwisają dwa przepocone różowe gorsety.
Po tych słowach autor rozejrzał się wokół wojowniczo, najwyraźniej czekając na komentarze.
– Ach, widzę to oczami wyobraźni! – zawołał Joseph i popatrzył z lekceważeniem na zgromadzone towarzystwo. – Pewnie chce pan stworzyć atmosferę obskurności.
– W rzeczy samej, faktycznie – potwierdził Mottisfont i zakasłał.
– Z własnej i nieprzymuszonej woli przyznam, że to się panu udało – oznajmił serdecznie Stephen.
– Zawsze uważałam, że gorsety mają w sobie coś straszliwie obskurnego. A co państwo o tym sądzą? – rzuciła Valerie. – Mam na myśli przede wszystkim te satynowe gorsety, z milionami fiszbinów, koronek i innych cudów. Oczywiście w dzisiejszych czasach nosimy po prostu pasy elastyczne, jeśli w ogóle czegoś takiego używamy, bo to raczej już przebrzmiała historia.
– Jeszcze do tego wrócimy, moja droga – przepowiedziała Mathilda.
– Kiedy byłam młoda – zauważyła Maud – żadnej kobiecie nie przyszłoby do głowy nie nosić gorsetu. To było naprawdę nie do pomyślenia.
– Więziłyście w gorsetach swoje mózgi i ciała – wtrąciła się Paula z pogardą. – Dziękuję Bogu, że żyję w wieku, w którym kobiety już niczym się nie krępują.
– W czasach mojej młodości – wybuchnął Nathaniel – żadna porządna dama nie opowiadałaby takich rzeczy w towarzystwie!
– Ależ robi się uroczo! – zawołała Valerie. – Stephen, kochanie, podaj mi papierosa.
Stephen rzucił w jej kierunku papierośnicę. Tymczasem Roydon, z trudem panując nad swoim głosem, spytał, czy ktoś w ogóle jeszcze chce, żeby kontynuował.
– Tak, na litość boską, niech pan czyta dalej! – rzucił Nathaniel cierpko. – Ale jeśli ma pan tam coś jeszcze o bieliźnie, to może zechce pan te fragmenty opuścić?
– W zasadzie nie ma pan wyboru – dodał Stephen.
Roydon zignorował ostrzeżenia i znów zaczął czytać gniewnym tonem:
– Lucetta May siedzi przed toaletką. Ubrana jest w tandetny negliż, dość niedokładnie