Zbrodnia wigilijna. Georgette HeyerЧитать онлайн книгу.
odpowiedniej do sytuacji, a chęcią uzyskania jego pomocy. Oczywiście nie wyciągnie od Nathaniela ani pensa. Jakże okrutna była Paula, wlewając w niego fałszywą nadzieję.
Stephen. Kiedy myśli Mathildy powędrowały w jego stronę, ona sama niespokojnie poruszyła się na krześle. Był człowiekiem zmiennym i zrzędliwym, jak jego stryj Nathaniel. No tak, nie był też głupcem, a mimo to związał się ze śliczną idiotką. Trudno wyjaśnić wszystkie kaprysy Stephena chorymi dziecięcymi rozczarowaniami. A może jednak? Mathilda odstawiła pustą filiżankę. Doszła do wniosku, że z dorosłymi chłopcami nie sposób dojść do ładu; przynajmniej tak mawiali ludzie. Stephen uwielbiał jeszcze jedną kobietę o ptasim móżdżku, swoją matkę. Tymczasem Paula nigdy nie darzyła Kitten głębszym uczuciem.
Kitten! Kotka! Nawet własne dzieci tak na nią wołały. Co to za przezwisko dla matki, rozmyślała Mathilda. Przezwisko dla uroczej małej Kitten, której trzeba było strzec przed niebezpieczeństwami, jakie niósł ten świat. Ta biedna mała Kitten uwielbiała palić marihuanę! Sprytna mała Kitten wychodziła za mąż nie jeden, ale trzy razy, i była teraz panią Cyrusową P. Thannet, a dogadzała sobie i swoim ekstrawaganckim gustom aż w Chicago! Tak, prawdopodobnie Stephen, który z biegiem czasu przejrzał ją na wylot, bardzo ciężko zniósł swoje odkrycie. Ale jaki diabeł kazał mu się związać z Valerie, będącą niemal wiernym odbiciem Kitten? Pewnie już tego żałował, jeśli jego dwuznaczny uśmiech poprzedniego wieczoru cokolwiek znaczył.
Sama Valerie? Zdecydowanie tłumiąc w sobie pokusę uznania jej za zwykłą naciągaczkę, Mathilda doszła do wniosku, że mogły ją zauroczyć te same cechy Stephena, które bardzo szybko wzbudzą do niego niechęć: jego beztroska opryskliwość, szorstkość oraz złośliwy blask głęboko osadzonych, szarych oczu.
Mathilda zaczęła się zastanawiać, co o tym wszystkim myśli Maud, jeśli ona w ogóle o czymkolwiek myśli; to pytanie też pozostawało bez odpowiedzi. Maud, wciąż układająca pasjansa i namiętnie czytająca plotkarskie biografie członków rodzin królewskich. W tej kobiecie musiała tkwić głębia, której ona sama nie chciała nikomu pokazać. Przecież to niemożliwe, aby ludzki umysł był aż tak statyczny! Mathilda czasami podejrzewała, że absolutny spokój Maud jest pozorem i maską dla ogromnej inteligencji. Ale gdy ze zwykłej ciekawości próbowała do tej inteligencji dotrzeć, zawsze trafiała na nieprzeniknioną zbroję, w której Maud się bezpiecznie zamykała. Nikt – Mathilda była gotowa to przysiąc – nie wiedział, co Maud naprawdę sądzi o swoim groteskowym mężu, opryskliwym szwagrze i ordynarnych kłótniach, które wybuchały pomiędzy Herriardami. Zdawała się nie mieć żalu do Nathaniela (albo nawet tego nie zauważać), że ten pogardza Josephem. Bez wątpienia odpowiadał jej układ, w którym była po prostu łaskawie tolerowanym gościem w domu swojego szwagra.
To, że Josepha nie drażniła pozycja pochlebcy w domu własnego brata, nie mogło dziwić nikogo, kto go znał. Joseph, rozmyślała Mathilda, w genialny sposób potrafił obracać niesmaczną prawdę w przyjemną fikcję. Podobnie jak dostrzegał w Stephenie nieśmiałego młodego człowieka o złotym sercu, w Nathanielu chciał widzieć miłego, oddanego mu brata (wbrew niezliczonym dowodom świadczącym o czymś całkiem przeciwnym). Od dnia, w którym po raz pierwszy zdał siebie i swoją żonę na łaskę brata, zaczął konstruować podnoszące na duchu fantazje o sobie i Nathanielu. Twierdził, że Nat to samotny mężczyzna, który szybko się starzeje. Nat nie lubił się do tego przyznawać, ale w gruncie rzeczy bardzo polegał na swoim młodszym bracie. Bez Joego byłby tak naprawdę całkowicie bezradnym, starym człowiekiem.
A jeśli Joe widział Nata w tak fałszywych kolorach, to jakąż różaną mgiełką spowijał swoją własną śmieszną postać? Mathilda miała wrażenie, że zdołała go już przejrzeć na wylot. Ten życiowy rozbitek koniecznie chciał odnieść sukces w swojej ostatniej roli: rodzinnego rozjemcy i ukochanego stryja. Tak, to by z dużą dozą prawdopodobieństwa wyjaśniało jego upór w organizowaniu tego okropnego świątecznego spędu.
Po wypiciu herbaty Mathilda rzuciła się z powrotem na łóżko, ale usłyszawszy śmiechy dobiegające z korytarza, postanowiła wstać. Biedny stary Joe biegał pomiędzy uczestnikami swojego zjazdu i nalewał każdemu po kwarcie czegoś, co w jego przekonaniu było balsamem! Można się było spodziewać, że doprowadzi tym Nata do co najmniej umiarkowanej irytacji; gdyby tak się nie stało, należałoby to uznać za cud. Był jak niezdarny, spragniony towarzystwa młodziutki bernardyn, który znalazł się pomiędzy ludźmi nieznoszącymi zwierząt.
Mathilda weszła do jadalni i stwierdziła, że jej pierwsze obawy związane z tym dniem już się spełniły.
– Dzień dobry, Tildo! Jednak mamy białe Boże Narodzenie! – zawołał Joseph.
Nathaniel wcześnie zjadł śniadanie i gdzieś zniknął, tymczasem Mathilda usiadła obok Edgara Mottisfonta z nadzieją, że ten nie uzna za konieczne zabawiać jej rozmową.
Na szczęście milczał, rzuciwszy tylko jakąś zdawkową uwagę na temat pogody. Mathildzie przyszło do głowy, że mógł się czuć trochę skrępowany. Przez chwilę zastanawiała się dlaczego, ale przypomniała sobie, jak poprzedniego wieczoru nie udało mu się porozmawiać w cztery oczy z Nathanielem.
Valerie, której śniadanie ograniczyło się do małej szklanki soku grejpfrutowego i suchego tosta, wyjaśniła wszystkim, dlaczego o poranku nie je nic więcej. Chciała się też dowiedzieć, jaki jest plan na cały dzień. Prawdopodobnie jedynie Joseph ucieszył się tym pytaniem. Stephen miał zamiar pójść po prostu na spacer, Paula oświadczyła, że nigdy niczego nie planuje, Roydon milczał, a Mathilda tylko cicho jęknęła.
– W okolicy mamy naprawdę piękne trasy spacerowe – oznajmiła Maud.
– Włóczęga w świeżym śniegu… Prawie mnie skusiłeś swoim pomysłem, Stephenie! – zawołał Joseph, zacierając dłonie. – Co ty na to, Val? Może wszyscy stawimy czoła żywiołowi i pójdziemy na porządny spacer?
– Po namyśle – odezwał się Stephen – wolę jednak zostać w domu.
Joseph mężnie zniósł tę niegrzeczną ripostę. Pokiwał tylko głową i powiedział z uśmiechem:
– Ktoś, zdaje się, wstał dziś z łóżka lewą nogą.
– Może przeczytasz nam swoją sztukę, Willoughby? – spytała Valerie, kierując swoje duże niebieskie oczy na dramatopisarza.
Valerie miała zwyczaj bez skrępowania mówić do nowo poznanych ludzi po imieniu, jednak usłyszawszy swoje imię z jej ust, Roydon poczuł się osobiście wyróżniony, a może nawet szczęśliwy. Trochę się jąkając, odpowiedział, że chętnie przeczyta tę sztukę specjalnie dla niej.
Paula natychmiast pogrzebała ten pomysł.
– Nie ma sensu, żebyś czytał wyłącznie Valerie – orzekła. – Przeczytasz ją nam wszystkim.
– Z pewnością nie mnie – oznajmił Stephen.
Roydon nastroszył się i zaczął nieskładnie tłumaczyć, że absolutnie nie ma zamiaru nikogo zanudzać swoją sztuką, a tym bardziej zmuszać kogokolwiek do jej wysłuchania.
– Nie znoszę, jak ktoś głośno czyta – wyjaśnił Stephen beztrosko.
– Moi drodzy. – Do rozmowy wtrącił się łagodnym tonem Joseph. – Jestem pewien, że wszyscy chcemy posłuchać sztuki pana Roydona. Nie muszą państwo zwracać uwagi na narzekania Stephena. Czy zechce nam ją pan przeczytać po popołudniowej herbacie? Usiądziemy przy kominku i z przyjemnością posłuchamy pańskiego dzieła.
– Doskonale. Jeśli Willoughby zacznie czytać zaraz po podaniu herbaty, stryjek Nat nie będzie mógł się wymigać od słuchania – zawołała rozpromieniona Paula.
– Ani nikt inny – wtrącił jej brat.
Ta uwaga zmusiła Roydona do poinformowania wszystkich jeszcze raz, że on bynajmniej nie ma