Hajmdal. Tom 5. Relikt. Dariusz DomagalskiЧитать онлайн книгу.
się do nas trzy obiekty.
SYSTEM 41 GEMINORUM
BAGNISTA PLANETA KARAZAN
Piloci nie odważyli się lądować promem na bagnistej powierzchni planety. „Nadir” zawisł czterdzieści metrów nad ziemią i dwunastka zwiadowców desantowała się metodą „szybkiej liny”. Ezra Leahy nie miał nic przeciwko temu. Wolał to niż skok ze spadochronem.
Przeszedł go zimny dreszcz, gdy przypomniał sobie lądowanie na planecie Sykion w systemie Jota Orionis. Wówczas o mały włos pożegnałby się z życiem. Zaraz po otwarciu spadochronu jedna z komór czaszy zapadła się pod wpływem silnego wiatru. Próbował szarpać za linki sterownicze, żeby wyprostować czaszę, ale to nic nie dało. Po chwili spadochron złożył się na pół i Ezra musiał go odciąć. Otworzył zapasowy i na początku wszystko było w porządku, ale po chwili zapadł się tak samo jak pierwszy. Trzeciego spadochronu już nie miał. Ogarnęła go panika, był kompletnie bezradny. Na polu bitwy mógł coś zrobić. Strzelić, uciec, ukryć się. Ale w takiej sytuacji mógł tylko czekać na nieuniknioną śmierć. Zaczął wściekle szarpać linkami bez większej nadziei na sukces, a wówczas zdarzył się cud. Dwie skrajne komory wypełniły się powietrzem i spadochron zadziałał.
– Twoja kolej – z rozmyślań wyrwała go Elektra Ramos. Kobieta położyła mu dłoń na ramieniu i brodą wskazała linę zwisającą z promu. Oplótł ją rękoma i nogami, następnie wziął głęboki oddech i ruszył w dół.
Trenował to setki razy, na różnych planetach i w różnych warunkach. Podczas szkolenia wstępnego sierżant Campbell zabrał ich raz na lodowy księżyc, na którym tryskały gejzery. Lądowanie na powierzchni tego globu było istnym szaleństwem. Dwóch rekrutów trafiło potem do ambulatorium, a jeden zrezygnował ze służby w oddziałach rozpoznawczych i złożył podanie o przyjęcie do żandarmerii wojskowej. Ezra widywał go czasami patrolującego korytarz i pilnującego porządku na pokładach „Hajmdala”. Nie wyglądał na szczęśliwego.
Leahy czuł pęd powietrza i z przerażeniem zauważył, że wiatr zrywa mu maskę filtrującą, której nie zdążył dobrze dopasować. Mógł to zrobić podczas lotu na planetę, ale był tak zdenerwowany zaginięciem Abigail, że zupełnie o tym zapomniał. Dopiero przed skokiem sięgnął po pierwszą lepszą maskę znajdującą się na wyposażeniu promu, tym razem jednak zwracając uwagę na model.
Nie mógł przytrzymać maski dłonią, bo obiema rękami kurczowo trzymał się liny. Gdyby chociaż na chwilę ją puścił, runąłby na ziemię. Miękka powierzchnia planety zamortyzowałaby upadek, ale na pewno złamałby nogi. A to oznaczałoby dla niego koniec misji.
Poczuł, jak maska zsuwa mu się z twarzy, i w ostatniej chwili przytrzymał ją ramieniem, dokonując przy tym ekwilibrystycznych wygibasów. To sprawiło, że lufa karabinu mocno wbiła mu się w żebra.
Z ulgą wylądował w błotnistej mazi. Natychmiast przyklęknął na jedno kolano i odbezpieczył broń. Omiótł spojrzeniem teren, ale nie spostrzegł niczego niepokojącego.
– Czysto! – zameldował.
Poczuł się nieswojo. Od czasu gdy został dowódcą plutonu, to jemu żołnierze składali meldunek. Ale akcją dowodziła kapral Elektra Ramos, choć była niższa stopniem. To był warunek Campbella. Wolał, żeby misję prowadził ktoś niezaangażowany emocjonalnie. Ezra nie miał nic przeciwko temu. Ramos była świetnym żołnierzem i dowódcą. To zdawało się o tyle dziwne, że nigdy nie podnosiła głosu i była wyrozumiała dla podwładnych, a te cechy nie były nigdy preferowane w wojsku na stanowiskach dowódczych. Mimo to posiadała autorytet i posłuch pięciu rosłych facetów. Z tego, co słyszał, podczas akcji cechował ją spokój i zimna kalkulacja. I zawsze dbała o swoich ludzi. Leahy nie wątpił, że Elektra jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Obawiał się jednak, że może przerwać misję, jeśli uzna, że żołnierze są zagrożeni. A Ezra miał zamiar odnaleźć Abigail. Za wszelką cenę.
– Wszyscy do mnie! – w słuchawkach rozległ się melodyjny głos Ramos, która wylądowała kilka metrów dalej. Niedbale przewiesiła C-24 przez lewe ramię i z niesmakiem rozejrzała się po okolicy. Planeta nie wyglądała na przyjazną i pewnie była ostatnim miejscem, na którym pragnęła się znaleźć. Pod maską Ezra nie widział jej ust, ale mógłby pójść o zakład, że skrzywiły się w grymasie obrzydzenia.
Zwiadowcy stali po kolana w błocie, w jakiejś gęstej brązowej brei, której zapach docierał do nich pomimo zastosowania najsilniejszych filtrów. Ezra nawet nie chciał myśleć, co by było, gdyby nie mieli masek.
Wokół roztaczała się bagnista równina gdzieniegdzie przetykana kępkami szarej trawy. Na stalowym niebie wisiały kłębiaste chmury, zza których wyłaniały się dwa nieregularne księżyce, blade, bo na Karazanie jeszcze trwał dzień. Widoczność jednak ograniczała upiorna, bladozielona mgła, snująca się nad powierzchnią planety. Gdy wiatr ją nieco rozwiał, ukazał się las karłowatych drzew z fantastycznie powyginanymi konarami.
– Słuchajcie uważnie, bo nie mam zamiaru powtarzać – rozpoczęła Ramos, gdy jedenastka zwiadowców otoczyła ją kręgiem. – To nie jest misja bojowa. Naszym celem jest odnalezienie ekspedycji naukowej. Dokonamy rozpoznania terenu, a jeśli natrafimy na wroga, wycofamy się i poczekamy na wsparcie.
– Pierdolenie – burknął Ezra.
– Otrzymaliśmy wyraźne rozkazy od kapitana Hezala.
– Kapitan Hezal to gryzipiórek, który nigdy nie znalazł się w ogniu walki – wycedził Leahy, zdając sobie sprawę, że urządzenia rejestrujące wszystko nagrywają i po powrocie na „Hajmdala” odpowie dyscyplinarnie za swoje słowa.
Ale teraz Hezal nie mógł mu nic zrobić. Zakłócenia nie pozwalały na bezpośrednie monitorowanie akcji z pokładu drednota, a kapitan nie palił się z nimi lecieć.
– Nie mam zamiaru czekać z założonymi rękoma, gdy Torres potrzebuje pomocy. Żaden tępy chuj nie będzie mi mówił, co mam robić. – Ezra był wyraźnie rozłoszczony. Interesowało go jedynie odnalezienie Abigail. Całej i zdrowej. Najszybciej jak to możliwe.
– Sierżancie Leahy! – fuknęła Ramos tonem tak ostrym, że Ezra mimowolnie się wyprostował. – Powściągnijcie język. Tutaj ja dowodzę i nie życzę sobie żadnej niesubordynacji. Jeszcze jedna taka uwaga i wylatujecie z misji. Zrozumiano?
Ezra zacisnął mocno zęby, spojrzał na otaczających go żołnierzy. W ich oczach ujrzał dezaprobatę. Nawet u Tobiasa Bishopa. Wziął głęboki oddech, próbując uspokoić nerwy.
– Tak jest.
– Świetnie. – Kapral Elektra Ramos z zadowoleniem skinęła głową, nie spuszczając jednak surowego spojrzenia z Ezry. – Zastosujemy się do wytycznych dowództwa i będziemy postępować zgodnie z procedurami.
Leahy jedynie skrzywił usta pod maską.
– Musimy dotrzeć do obozu ekspedycji naukowej – rozpoczęła kapral Ramos, uruchamiając urządzenie na nadgarstku. Pojawiła się trójwymiarowa mapa okolicy. – Według ostatnich namiarów znajduje się cztery kilometry stąd w kierunku północnym.
– Tam? – zapytał Bishop, wskazując brodą las.
– Tak.
– Dlaczego desantowano nas tak daleko od celu?
– Z tego samego powodu, dla którego nie mogliśmy użyć transporterów opancerzonych – odparła kobieta. – To tereny podmokłe. Tutaj wszędzie są trzęsawiska i podczas zrzutu